W dobie postępu technologicznego i cyfryzacji coraz częściej mówi się, że kluczowym elementem rozwoju staje się sztuczna inteligencja (AI)....
153 687 kroków po Kilimanjaro
Najwyższy szczyt Afryki – Kilimanjaro, nigdy nie był szczytem moich marzeń. Gdyby nie Asia, Ola, Aldona i Mateusz, których poznałam w trakcie wyprawy na Kazbek i Elbrus, pewnie nigdy bym się tam nie wybrała. A z pewnością niezbyt szybko. Co mnie przekonało? Wizja spędzenia nocy sylwestrowej w drodze na szczyt Kilimanjaro, ale po kolei 😊
Wyjazd na Kilimanjaro to moja druga wyprawa górska z tą samą agencją wyprawową – Adventure24. Porównując ją do Kazbeka i Elbrusa to były prawdziwe wczasy, a jednocześnie dla osób, które chciałyby spróbować swoich sił w górach wysokich doskonała okazja na start.
Z Polski wylatujemy 26 grudnia. Lecimy 6h do Doha (Katar), stamąd 6h do Nairobii (Kenja) i jakieś 5h busem do Moshi (Tanzania), gdzie nocujemy. Na miejscu jesteśmy po południu 27 grudnia. Następnego dnia rano przepakowujemy rzeczy i szykujemy się na wyjazd do Kilimanjaro National Park.
Widok z okna hotelowe w Moshi
Na Kilimanjaro jest kilka dróg, którymi można zdobyć szczyt. My idziemy drogą Machame Gate (tzw. Whiskey), która zakłada 40 km trekkingu. Pierwszy dzień to 11km drogi. Jest pięknie! Momentami troszkę deszczowo, ale krajobraz i humor uczestników sprawiają, że droga szybko mija.
Machame Camp – 2835 m n.p.m.
Na miejscu czekają na nas przygotowane namioty. I to pierwsza różnica pomiędzy wyprawą do Gruzji. Tam niezależnie od pogody sami musieliśmy szukać miejsca pod rozłożenie namiotów, zadbać by były stabilnie ustawione. Tu wszystko było gotowe, a w namiotach dodatkowo materace. Jeszcze większą niespodzianką były dla mnie miski z ciepłą wodą do umycia rąk! Tego się zupełnie nie spodziewałam. A mówią, że w Afryce brudno.
Chwilka na rozłożenie rzeczy, kiedy porterzy gotują nam kolację. W Gruzji dodatkowo wykupiliśmy sobie taką usługę – inaczej czekałaby na nas tylko żywność lioflizowana – tutaj były dla wszystkich w cenie wyjazdu. Owoce były zawsze! Arbuzy, ananasy – w domu nie przykładam do tego takiej uwagi.
Messa, w której mieliśmy posiłki.
Kolejna niespodzianka to woda. Mogliśmy jej mieć ile było potrzeba, tak przy kolacji, jak i do termosów. Na Kazbeku i Elbrusie musieliśmy sami ją sobie na wyjście gotować.
Różnił się też sprzęt. Poprzednio musiałam mieć raki, czekan, kask, solidne buty, szłam na linie. Tutaj wystarczały wysokie buty trekkingowe.
Poranek
Godzina 6:30 puka do namiotu porter z kubeczkami i herbatką imbirową. Podaną wprost do śpiwora! O 7:00 ciepła woda do mycia, a o 7:30 śniadanie. Między 6:30, a 7:30 mieliśmy jeszcze się spakować, tak by porterzy mogli złożyć nasze namioty i przygotować na kolejny obóz. Śniadanie i idziemy w górę. A śniadanie to też pyszności, no może poza tą ich kaszką, której bez dodania miodu nie dało się zjeść. Naleśniki, jajka, parówki.
Jak się okaże poranki i wieczory przez cały trekking będą wyglądały tak samo.
Cel kolejnego dnia – Shira Cave Camp – 3750 m n.p.m.
Tu kolejne udogodnienie… ten mały zielony namiocik to nasze WC!
Drugi dzień trekkingu i roślinność już troszkę inna, niższa. Idzie się przyjemnie. Przyzwyczajamy się do tego, że „prawa wolna” bo porterzy szli z rzeczami. A lepiej trzymać pewien dystans, bo niektórzy czasem się potknęli, komuś coś spadło. Pewną odległość dla bezpieczeństwa lepiej zachować.
Dochodzimy do wysokości, gdzie na poprzedniej wyprawie już brałam Duramid – czyli lek, który podobno pomaga w walce z chorobą wysokościową. Tym razem po konsultacjach postanawiam, że zobaczymy jak mój organizm znosi wysokość.
Jak na razie wszystko idzie bardzo dobrze. Trochę bolała mnie głowa, ale po tabletce ból przeszedł i przez cały wyjazd już nie powrócił.
Barranco Camp – 3900 m n.p.m.
Idziemy dalej. Tego dnia naszym celem jest Lava Tower Camp – 4600 m n.p.m. gdzie spędzamy godzinę, a po czym docieramy do Barrano Camp. Aklimatyzacja na Lava Tower ma nam pomóc w sprawniejszym zdobyciu szczytu.
Lava Tower przed nami
Wyjście z Barranco było najtrudniejszym fragmentem całej wyprawy. Skaliste wejście oraz porterzy, którzy wciskają się wszędzie i wprawiają nas w zdumienie umiejętnościami zachowania równowagi z całym majdanem na głowie – to zapowiedź korków i czekania aż w końcu przejdą by móc iść dalej. Po ok. 8h docieramy popołudniu do Barafu Camp, skąd za kilka godziny o północy wyruszymy by zdobyć szczyt.
Barafu Camp – 4673 m. n.p.m.
Jest godzina ok. 18:00 jak jesteśmy na miejscu. Czekamy na kolację, pakujemy się na nocne wyjście. 19:00 kolacja do ok. 20:00 i mamy jakieś 3h snu, by o 23:30 spotkać się z całą grupą i ostatni raz przygotować się na atak na szczyt.
Północ, Sylwester
Śpiewy i wesołe okrzyki wszystkich wokoło. Składamy sobie życzenia i 5 minut później idziemy w górę by dalej zdobywać Kilimanjaro. Patrzę na naszą trasę i widzę autostradę czołówek. Tłumy!
Wyjściu z obozu towarzyszą nam pieśni porterów, co było tak wzruszające, jak i motywujące. Idziemy. Niebo przepięknie gwiaździste, ale trzeba patrzeć pod nogi, więc niezbyt mogłam się nacieszyć tym widokiem. Zaczyna wiać. Ale tak naprawdę solidnie. Zakładam jedną, drugą, trzecią warstwę ubrań. Trasa niezbyt trudna, ale wieje i zimno.
Noc. Miałam wrażenie, że ona nigdy się nie skończy. Na postojach pijemy herbatę, a mnie ręce tak się trzęsą, że musiałam się skupiać na tym by jej całej na siebie nie rozlać. Nigdy, ale to nigdy nie zmarzłam tak jak tej nocy. Miałam 7 warstw ubrań (na Elbrusie przy -25 miałam 6!) Nigdy też tak bardzo nie marzyłam o wschodzie słońca jak wtedy.
W trakcie ataku na szczyt nie rozmawiamy, nie żartujemy idąc jak zawsze mamy w zwyczaju. Skupiamy się na drodze, oddech, przede wszystkim na oddechu i jego wyrównaniu. Im jesteśmy wyżej tym bardziej tego trzeba pilnować.
Pole pole
Całą wyprawę pozdrawialiśmy się z porterami. Oni mówili do nas „Jambo jambo” (czyli podobno coś w rodzaju, „Jak leci”) my odpowiadaliśmy „mambo poa” (podobno oznacza to „wszystko dobrze”, czy też „bardzo dobrze”). Często też słyszało się „pole pole” co oznacza powoli powoli. Mówią tak, ponieważ nie trudność trasy jest tutaj wyzwaniem, a aklimatyzacja. Trzeba iść wolniej, żeby organizm mógł się przystosować do wysokości i mniejszej ilości tlenu.
Uhuru Peak – 5895 m. n.p.m.
Kiedy o 6:00 rano wzeszło słońce miałam łzy w oczach. Ten wiatr i noc sprawiały, że miałam wrażenie, że to się nigdy nie skończy. Szłam i szłam i końca nie było widać. Słońce dało mi nadzieję.
Potem już było tylko lepiej.
Dochodzimy do Stella Point 5756 m n.p.m., ale to jeszcze nie ten oficjalny najwyższy szczyt. Do tego najwyższego jeszcze jakaś godzinka. O 8:30 docieramy do Uhuru Peak. Kilka oficjalnych zdjęć pamiątkowych i… czas zacząć Sylwestra!
No tak! W końcu pojechałam właśnie po to by świętować Nowy Rok na szczycie.
Razem z Anią, Aldoną, Asią, Olą i Mateuszem zaczynamy się rozbierać. Ku zdziwieniu wielu gapiów mamy pod spodem sukienki sylwestrowe! Mateusz wyciąga koszulę, kamizelkę, muchę i … małego szampana. Tak! Sylwester na szczycie bez niego nie liczyłby się.
Wiać wiało dalej, więc nasze świętowanie po 5 minutach się skończyło, ale i tak było warto. Miny innych – bezcenne, a my mamy fajne wspomnienia.
Widoki na szczycie
Szybko w dół
O 12:00 byliśmy już z powrotem w naszym startowym obozie. Zmęczeni, szczęśliwi, ja w końcu odtajałam po wymarznięciu w drodze na szczyt. Po obiedzie i krótkiej drzemce pakujemy rzeczy i schodzimy do obozu niżej.
Następnego dnia jesteśmy już na dole. Rany! Jak zimno piwo smakuje w takich okolicznościach! Nie jestem piwoszem, ale wtedy smakuje mi najlepiej!
Wieczorem oficjalna kolacja z pieczoną kozą w tle (wyjątkowe danie dla Tanzańczyków) i szykujemy się na safari.
Czy było warto?
To był wspaniały wyjazd, choć muszę przyznać, że dla mnie za szybki. Zdecydowanie bardziej pasował mi Kazbek, kiedy mogliśmy poobcować z tymi górami. Obudzić się wśród nich, posiedzieć w ciągu dnia i popatrzeć na nie. Trekking jest fajną formą wyjazdową, ale raczej nie moją ulubioną.
153 687 kroków w drodze na Kilimanjaro, to konkretniej kroki Jarka – jednego z uczestników naszej wyprawy. Ponad 80 000 w górę i reszta w dół.
Ten wyjazd pokazał mi, że wole spokojniej spędzać czas w górach. Pobyć z nimi, popatrzeć na nie, nawet pomarznąć (niekoniecznie od wiatru). W każdym razie gorąco polecam i już myślę o kolejnych wyjazdach.
AI szturmem zdobywa medycynę. Jakie możliwości otwiera to dla pacjentów?
Health Tech of the Week: Z myślą o mamach i dzieciach – 10 startupów, które chcą zrewolucjonizować opiekę medyczną
Inicjatywa Health Tech of the Week powstała, aby promować interesujące polskie i międzynarodowe rozwiązania, które mają szansę zrewolucjonizować...
Konkurencja „łapie się za głowę”, czyli o tym, co wyróżnia polskie MedTechy
Zapraszam do zapoznania się z drugą częścią rozmowy z Aleksandrem Kłóskiem z funduszu Venture Capital YouNick Mint. Tym razem ekspert podzielił się...