Pasja i wytrwałość – moja rozmowa z dr Ireną Eris

Pasja i wytrwałość – moja rozmowa z dr Ireną Eris

Jest kilka kobiet, których karierę zawodową obserwuję i podziwiam. Wśród nich jest dr Irena Eris – wytrwały przedsiębiorca, pełna zaangażowanie w to czym na co dzień zajmuje się jej firma. W naszej rozmowie pokazuje w jaki sposób pasja i wytrwałość pozwoliły jej na osiągnięcie wyjątkowego sukcesu.

A: Pani Ireno, jeśli ktoś prosi Panią o przedstawienie się, ponieważ nie miał okazji Pani poznać wcześniej, to co Pani mówi?

Irena Eris: Irena Eris.

Proszę powiedzieć ile godzin dziennie Pani pracuje?

Mam nienormowaną pracę, którą trudno przeliczyć na godziny. Są dni, kiedy pracuję od rana do późnego wieczora. Są też takie, kiedy mogę skończyć wcześniej. Lubię pracę i nie mogłabym bez niej funkcjonować, ale również, świat poza życiem zawodowym jest dla mnie bardzo ważny. Nie stawiam wyłącznie na jeden obszar, lecz poszukuję również innych, właściwych dla moich pasji i zainteresowań. Tak, bym miała swój azyl. Wyznaję zasadę, że nie wolno zapominać o równowadze, którą mnie osobiście zapewnia rodzina, grono znajomych czy odpoczynek.

Jak się Pani relaksuje? W jaki sposób wygląda Pani czas po pracy, w momencie kiedy Pani nie pracuje, co robi Pani, żeby się odprężyć?

Mamy z mężem dużo obowiązków. Często podróżujemy służbowo, jesteśmy aktywni poza firmą. W mojej pracy nie ma sztampy, wciąż coś się dzieje, podejmowane są jakieś nowe wyzwania. Nie ma nudy. Jednak w ciągu tygodnia trudno znaleźć wolną chwilę na relaks. Kiedy taka się znajdzie, zawsze pod ręką jest dobra książka, czy ciekawy dokument. Staramy się także w weekendy wyjeżdżać za miasto. Nie można wypocząć, kiedy pozostaje się w wolne dni w domu. Potrzebne jest oderwanie się o codzienności, nowe otoczenie.

Co lubi Pani najbardziej w byciu liderem, co sprawia Pani największą satysfakcję ?

Największa satysfakcja… To efekty mojego zaangażowania. Nie wyobrażam sobie, abym mogła być szczęśliwa, jeśli nie lubiłabym tego, co robię i nie byłabym przy tym konsekwentna i uparta. Liczy się determinacja, pasja i chęć realizowania własnych marzeń.

Pasja i wytrwałość

                    fot. Jacek Kucharczyk

 Co jest najtrudniejsze w takim byciu przywódcą, właścicielem firmy, liderem?

Moim zdaniem odpowiedzialność za podejmowane decyzje. Kiedy jesteśmy dużym i cenionym pracodawcą, proces decyzyjny jest niezwykle skomplikowany. Lider ponosi odpowiedzialność za ewentualne fiasko, ale też świętuje sukces z całym zespołem. Małą firmą zarządzać jest łatwiej. W dużej, odpowiadamy za decyzje biznesowe – dotyczące bezpośrednio już nie tylko nas, ale przede wszystkim ludzi, którzy z nami pracują. Menadżer musi mieć wizję; wiedzieć, dokąd chce iść; mieć pasję i zarazić nią pracowników. Powinien być autentycznie zaangażowany i mieć czas dla tych, którzy potrzebują dodatkowego wyjaśnienia, czy też informacji zwrotnych. Wszystko ma służyć jak najlepszemu osiąganiu wspólnych celów i rozwoju firmy – bez niego następuje regres. Ważne zatem jest ustalenie jednego kierunku działań i przekazanie tych informacji kaskadowo w dół, tak by pracownicy znali priorytety i wiedzieli dokąd zmierzamy. To jest niezwykle trudne, ale niezbędne do płynnego rozwoju przedsiębiorstwa.

Chciałam też podpytać o ten moment przejścia z takiej małej firmy, kiedy nagle okazało się, że firma się coraz bardziej rozwija, a Pani musi przewodzić tej firmie. Musi podejmować trudne decyzje. Czy pamięta Pani może takie 3-4 momenty kiedy poczuła, że to jest bardzo ważny moment przełomowy, gdzie jest wóz albo przewóz.

Takich momentów było kilka. Nie traktowałabym ich w charakterze „wóz albo przewóz”. To bardziej „szczęśliwy traf”. Takim szczęśliwym zdarzeniem była zmiana ustrojowa  z 1989 roku. Nowa sytuacja gospodarcza, pozwoliła na szybki i swobodny rozwój firmy. Zmiana ta nastąpiła w momencie, w którym osiągnęłam już pułap możliwości rozwoju dopuszczalny dla prywatnego biznesu w ustroju komunistycznym i dalszy rozwój firmy niewątpliwie byłby niemożliwy.

Po 89 roku, pojawiły się w naszym kraju zagraniczne koncerny. To był najważniejszy sprawdzian dla rodzimy producentów. Upadło wówczas wiele przedsiębiorstw, które święciły triumfy w warunkach gospodarki socjalistycznej. Giganty kosmetyczne prowadziły bardzo dynamiczne kampanie reklamowe, wypierając z półek krajowe kosmetyki. Nikt z naszej branży nie miał doświadczeń w takiej walce, gdyż przed 1990 rokiem popyt przewyższał podaż, a konkurencji praktycznie nie było. Jeśli mieliśmy wtedy problemy, to raczej z zakupem komponentów do naszych produktów, ale nigdy, poza początkowym okresem, nie mieliśmy kłopotów ze sprzedażą. Toteż kiedy zachodnie firmy zarzuciły rynek swoimi wyrobami, wydawało się, że nie mamy szans na przetrwanie: nie mieliśmy środków na intensywną reklamę ani doświadczeń w tej materii.

Mieliśmy tylko zaufanie kobiet i dzięki niemu przetrwaliśmy. Polki nie chciały zamienić sprawdzonych kremów Dr Irena Eris na zagraniczne marki, więc firma – nieblokowana już przez pseudosocjalistyczne zakazy – mogła rozwinąć skrzydła. Wygraliśmy zaufaniem do marki, lojalnością klientów, produktem bezpiecznym i innowacyjnym.

Zastanawia mnie jak się pani uczyła zarządzania, kiedy firma tak zaczęła szybko rosnąć?

Nikt mnie tego nie uczył.  Skończyłam farmację. Na początku, wydawało mi się, że jeśli stworzę dobry produkt, to będzie on pożądany przez klientów. Nie zdawałam sobie wówczas sprawy z tego, co to jest zarządzanie, dystrybucja, jakie problemy mogą wystąpić. Zaczynałam od zera, zatrudniałam tylko jedną osobę do pomocy. Później do mojej działalności włączył się mój mąż. I w naturalny sposób to on przejął funkcję zarządczą, a ja dalej pracowałam w laboratorium i tworzyłam nowe receptury.

Dzięki trudnym początkom dużo nauczyliśmy się na własnych błędach. Zarządzaliśmy na zasadzie logicznego myślenia, rozwiązywania podstawowych problemów, czasami metodami niestandardowymi. Patrząc przez pryzmat tych wszystkich lat, myślę, że jeśli ktoś chce naprawdę coś w życiu zrobić, ma jakiś cel, a nie do końca zdaje sobie sprawę, jak wyboista czeka go droga, to chyba właśnie ten brak świadomości umożliwia mu czasem postawienie tego pierwszego kroku.

A teraz uczy się Pani jeszcze, gdzieś rozwija umiejętności biznesowe, czy to raczej już tak płynnie, reaguje Pani na to co się dzieje w otoczeniu?

Wciąż odpowiadam za proces tworzenia produktu. Uczestniczę w nim na każdym etapie jego powstawania. Począwszy od tworzenia idei, poprzez prace laboratoryjne, aż po efekt końcowy, który trafia na półkę. Kreacja, praca twórcza, poczucie tworzenia innowacyjnych rozwiązań, sprawia, że pomiędzy pracą a pasją mogę śmiało postawić znak równości. Nie chciałabym przysiąść na laurach i zacząć „odcinać kupony”. Czuję, że moja firma ma duży potencjał i chcę brać czynny udział  w jej rozwoju. Twórcza praca daje mi mnóstwo satysfakcji. Lubię patrzeć na świat oczami klientów, wyczuwać ich potrzeby, spełniać oczekiwania.

Pasja i wytrwałość

Skoro mówi Pani, że trzeba patrzeć oczami klientów, to co to znaczy? To znaczy jakie on ma potrzeby, co jest dla tego klienta ważne?

Klient oczekuje od nas przede wszystkim: dobrego produktu. Innowacyjnego, który wnosi coś nowego na rynek. I po drugie: jest wysokiej jakości i  – bezwzględnie oczywiście – bezpieczny. Dzisiejsze kosmetyki powstają w oparciu o wysoce zaawansowane badania. To już nie są proste kremy, które znamy z przeszłości. Obecnie wykorzystujemy nowe technologie ułatwiające przejście substancji aktywnych przez barierę ochronną skóry i umożliwiające im dotarcie do, określonych z góry, elementów wewnątrz komórek skóry.  Takich właśnie innowacji i prekursorskich rozwiązań oczekują od nas klienci, a my wychodzimy im naprzeciw. Jako jedna z niewielu firm kosmetycznych w Polsce i na świecie, prowadzimy własne, zaawansowane badania w naszym, unikatowym w branży kosmetycznej,  Centrum Naukowo-Badawczym.

Efekty tych badań sprawiają, że możemy proponować nie tylko nowe technologie, ale również substancje aktywne. Mamy własne patenty i wiele zgłoszeń patentowych, czekających na rejestrację. Nasi naukowcy publikują swoje odkrycia w światowej prasie branżowej, biorą udział w zagranicznych kongresach, dokładając tym samym cegiełkę do rozwoju światowej kosmetologii. Dzięki temu, że stawiamy na innowacje – tworzymy coś nowego, wyznaczamy trendy. Co jest źródłem ogromnej satysfakcji i zachętą do podejmowania dalszych wyzwań.

Czego by Pani życzyła tej młodej Irenie, która na początku rozkręcała firmę.

Bądź sobą. Nie zmieniaj się i podążaj za swoimi marzeniami.

 Co Panią inspiruje, skąd Pani ma pomysły na kolejne produkty, kolejne rozwiązania?

Zewsząd czerpię inspirację. Przede wszystkim inspiruje mnie postęp nauki i nowe osiągnięcia – kosmetologia jest dziś bardzo dynamiczną nauką, ściśle związaną z medycyną. Obserwuję otaczający świat, słucham ludzi: czego potrzebują, czego od nas oczekują. Również samo życie często podsuwa nam wiele wskazówek. Staram się być kreatywną i nie podchodzić rutynowo do swoich obowiązków. Rutyna zabija przecież wyobraźnię. Zawsze pasjonowały mnie poszukiwania czegoś nowego, lepszego. Ta odkrywcza natura wpisuje się już w dzisiejsze DNA całej firmy. Wszyscy koncentrujemy się na odkrywaniu tego, czego jeszcze nie było i to daje nam satysfakcję z pracy. Dzięki temu od lat jesteśmy jedyną firmą kosmetyczną uwzględnianą w corocznych rankingach innowacyjnych przedsiębiorstw w Polsce. Dzięki jakości produktów i naszej filozofii zaproszeni zostaliśmy do elitarnego stowarzyszenia marek luksusowych – Comité Colbert.

Comité Colbert to ekskluzywny klub założony w 1954 roku przez Jeana-Jacquesa Guerlaina – twórcę słynnej firmy kosmetycznej. Do niedawna komitet zrzeszał wyłącznie ekskluzywne francuskie marki – takie jak m.in. Boucheron, Cartier, Chanel, Dior, Hermès, Hotel Ritz, Louis Vuitton, szampan Veuve Clicquot – oraz prestiżowe instytucje kultury – m.in. Luwr, Operę Paryską czy Comédie-Française – francuski teatr narodowy. Dopiero w 2011 roku do tego grona dołączyły cztery marki europejskie – m.in. niemieckie Leica i MontBlanc. W 2012 roku, również Dr Irena Eris została przyjęta w poczet światowych marek, które działają, aby poszerzać i promować idee związane z luksusem, pięknem i ekskluzywnością. Nasza marka jest jedyną polską marką przyjętą do Comité Colbert.

A najbardziej jest Pani dumna z… ?

Nie mam powodu, by czegoś się wstydzić, czy żałować. W historii firmy kilka razy wyprzedzaliśmy światowe  trendy. Jest to świadectwem najwyższego kunsztu i zaawansowania prac badawczych w naszym Centrum Naukowo – Badawczym. Ostatnim hitem są, bardzo doceniane przez kobiety, kapsułki Neuro Filler. Pierwszy raz wprowadziliśmy je 20 lat temu, jednak okazało się, że byliśmy zbyt innowacyjni jak na owe czasy. Po 20 latach wzbogacone o najnowocześniejsze składniki, wprowadziliśmy je ponownie na rynek – i tym razem koncept został wspaniale przyjęty przez konsumentki.

Podobnie wyglądała sytuacja z peelingiem, miał fantastyczną recepturę, ale nie mogłam go wprowadzić, dlatego, że ta forma pielęgnacji nie była jeszcze znana na naszym rynku. Kobiety nie wiedziałyby, co to za produkt. Musiałam poczekać, aż zaczęło się mówić o potrzebach używania peelingu.

Pasja i wytrwałość

 fot. Jacek Kucharczyk

A jak obserwuje Pani kobiety, które teraz zakładają firmę to co by Pani im poradziła? Jakie błędy popełniają te młode kobiety, które zaczynają wchodzić w świat biznesu, które Pani jako już osoba doświadczona, z boku obserwuje i myśli, też tak robiłam i zobaczysz, musisz się nauczyć na swoich błędach.

Polki są niezwykle przedsiębiorcze. Potrafią spełniać swoje marzenia i mają doskonałe pomysły na własne biznesy. Jestem jurorem wielu konkursów biznesowych, w tym przewodniczącą jury konkursu skierowanego do kobiet – Sukces Pisany Szminką – i widzę, jak kreatywne są kobiety. Popieram takie działania, bo nie liczy się wielkość prowadzonego biznesu, ale to, czy daje on satysfakcję, jest realizacją celów i marzeń. Biznes to przecież trudna sztuka. Dlatego, kiedy decydujemy się na ten krok, musimy pamiętać o wielu rzeczach. Po pierwsze, „szybko” nie zawsze oznacza „z sukcesem”. Najważniejsze jest to, by wiedzieć, co się chce robić, w którym iść kierunku, sprecyzować cele – te bliższe i dalekie. Liczy się determinacja, pasja i chęć realizowania własnych marzeń. Jeśli ma się świadomość, co się chce robić, jest się osobą silną i wytrwałą, a jednocześnie szanującą otoczenie i drugiego człowieka,  sukces okazuje się być na wyciągnięcie ręki.

 A czego Pani życzyć?

Nie mam jakiś życzeń specjalnych, poza bardzo prozaicznymi – zdrowia, po prostu zdrowia.

 

Dlaczego praca za darmo się opłaca?

Dlaczego praca za darmo się opłaca?

Odkąd pamiętam zawsze szukałam czegoś, co chciałabym robić do końca życia i w czym się specjalizować. Dlatego uważam, że praca za darmo się opłaca ponieważ pozwala na testowanie wiele różnych zajęć. Pracowałam jako hostessa, sprzedawca, nauczycielka języka angielskiego czy Wiedzy o Społeczeństwie. Pisałam do gazet, prowadziłam programy w radio, pracowałam jako trener.

Wszystko po co, żeby zobaczyć w czym czuję się najlepiej, co mi najbardziej wychodzi, a przede wszystkim co najbardziej lubię robić.

Te wszystkie testy doprowadziły do tego, że obecnie mogłabym pracować wykonując osiem różnych zawodów, a które często przydają mi się w firmie.

Wierzę, że w przyrodzie nic nie ginie i wszystko czegokolwiek się nauczyłam wcześniej czy później przyda mi się w życiu. Sama często zaskakuję siebie i innych, że robiąc coś po raz pierwszy, wiem w jaki sposób do tego podejść. Jednak przyglądając się danej rzeczy, okazuje się, że to nie prawda. Już gdzieś miałam okazję wykonywać coś podobnego, ale po prostu w tym wszystkim nieraz zdarza się, że o tym doświadczeniu zapomniałam. Tak bardzo zlało się ze mną.

Dlaczego praca za darmo sie opłaca

               Razem z Jolą Bochacz i Anią Syzdół prowadziłyśmy program Planeta Venus

Istnieją cztery poziomy wiedzy:

Nie wiem, że nie wiem – nie wiem, że jest jakiś obszar, tematyka, która istnieje poza moją wiedzą, dzieje się coś o czym mogę nawet nie uświadamiać sobie, że istnieje (bardzo trudno opisać ten rodzaj niewiedzy, więc mam nadzieje, że w miarę zrozumiale ją przedstawiłam ;-))

Wiem, że nie wiem – wiem, że istnieje jakiś obszar wiedzy, którego nie posiadam. Np. nie mam pojęcia jak działa silnik spalinowy. Nie wiem, nie chcę tego wiedzieć i kropka.

Wiem, że wiem – mam pewną wiedzą, którą nabyłam czy to poprzez naukę w szkole czy poprzez życiowe doświadczenia. Z banalniejszych przykładów, znam tabliczkę mnożenia 😉

Nie wiem, że wiem – kiedy coś długotrwale wykonujemy, często nie analizujemy krok po kroku tego co robimy. Po prostu to wykonujemy. To tutaj mogą odnaleźć się wszystkie te osoby, których dotyka tak zwana klątwa wiedzy – czyli wiedzą o czymś i myślą, że jest to wiedza, którą każdy posiada. Tak długo/często ją wykonują, że nie zauważają, że ich wiedza i doświadczenie nie jest czymś co każdy posiada.

Dlaczego o tym tutaj piszę? Ponieważ wszystkie moje testy sprawiły, że doskonale wiem co lubię robić i w czym naprawdę się sprawdzam. Nie raz spotykam się z osobami, które stale szukają swojej drogi zawodowej. Kluczą, są niepewne i nie wiedzą co ze sobą robić. Im wcześniej i intensywniej testujemy siebie w boju, tym szybciej znajdziemy to, co jest naprawdę dla nas.

Wszystko na czym obecnie zarabiam, kiedyś wykonywałam za darmo. Czy kiedy pracując przy organizacji społecznej pt. Obiady czwartkowe, które prowadziliśmy ze znajomymi w Kielcach i bawiłam się w funkcję rzecznika prasowego  kontaktując się z dziennikarzami i nagłaśniając naszą aktywność. Czy prowadząc w moim byłym III Liceum im. CK Norwida program pt. Akademia Rozwoju, uczyłam maturzystów takich kwestii jak inteligencja emocjonalna, asertywność czy wystąpienia publiczne.

Dlaczego praca za darmo sie opłaca Dlaczego praca za darmo sie opłaca2

                     Zdjęcia ze spotkań Grupy Obiady Czwartkowe

Nie kręciłam nosem tylko odkrywałam jak wielką frajdę sprawia mi to, co wtedy robiłam. Jaką satysfakcję miałam kiedy kolejne osoby po zajęciach podchodziły i pytały się o rozwinięcie, któregoś z zagadnień czy ukazywały się kolejne artykuły promujące aktywności „Obiadów czwartkowych”. Dzięki pracy całego zespołu mogliśmy gościć najważniejsze osoby z władz lokalnych, dyrektorów istotnych placówek, nieżyjącego już Przemysława Gosiewskiego czy znaną i cenioną aktorkę i tancerkę Edytę Herbuś.

Wszystko to mnie rozwijało. Dawało ogromne doświadczenie, z którego czerpię teraz każdego dnia pracy.

Dziś spotykam się z potencjalnymi pracownikami, którzy ledwo skończyli studia, nie wiedzą co chcą robić, a ich oczekiwania finansowe są znacznie poza ich umiejętności. Nie jest tutaj moim celem narzekać na młodych pracowników, bo nie jeden artykuł o tym powstał.

Moim celem jest raczej zachęcić tych, którzy dalej szukają swojej drogi, a na przykład mają rodziny i muszą je za coś utrzymać, do nie przestawania w testach.

Jest mnóstwo miejsc i możliwości pracy gdzie możecie sprawdzić co jest dla Was. Do testowania i przebranżowienia się w każdym momencie swojego życia. Jeden zawód na całe życie to przeszłość, która chyba już nigdy nie wróci.

Umiejętność szybkiej edukacji, nawet za darmo w początkowym etapie, to przyszłość według mnie. A przede wszystkim oszczędzenie sobie wielu frustracji – tak ze strony siebie jak i przyszłego szefa.

 

Minimalizm – moje narzędzie do dobrego życia

Minimalizm – moje narzędzie do dobrego życia

Minimalizm jest reakcją na konsumpcyjny styl życia, który tak mocno dotyka nas każdego dnia. Dlatego postanowiłam porozmawiać z Katarzyną Kędzierską, kobietą wyjątkowo wszechstronną i ambitną. W wywiadzie rozmawiamy o tym jak minimalizm stał się jej narzędziem do dobrego życia. Kasia od 3 lat prowadzi bloga Simplicite, napisała książkę Chcieć mniej, w której pokazuje, że to wcale nie jest takie trudne.  Zapraszam do rozmowy.

Anita Kijanka: Kasiu, prowadzisz bloga, masz swoją firmę, która zajmuje się wynajmem przestrzeni biurowych, jesteś rzecznikiem patentowym. A jak Ty sama określiłabyś siebie? Gdybyś musiała podać definicję samej siebie, jaka by ona była?

Katarzyna Kędzierska: Z zawodu jestem rzecznikiem patentowym i to określa mnie w pierwszej zawodowej relacji. Ale jestem też blogerką i nie wstydzę się tego, bo to bardzo ważna część tego, co robię. Jestem również przedsiębiorcą. Długo unikałam tego sformułowania, bo wydawało mi się, że to takie mówiące o wszystkim i o niczym, ale w gruncie rzeczy tak po prostu jest. Jestem przedsiębiorcą, prowadzę dwie firmy, jestem wspólnikiem w spółce.

Czym jest dla ciebie minimalizm?

Narzędziem.

Narzędziem do czego?

Do dobrego życia.

Co znaczy dobrze żyć?

Tak, jak chcę żyć. Nigdy nie ośmieliłabym się powiedzieć komuś, w jaki sposób powinien żyć ani jak to życie powinno wyglądać. Możemy oczywiście operować sformułowaniami w stylu: życie powinno być dobre, szczęśliwe. Dla mnie minimalizm jest narzędziem, które pozwala mi żyć tak, jak ja chcę.

Minimalizm w roli główne

W czym lepszy jest minimalizm od “tradycyjnego życia”? Co nie pozwalało Ci żyć tak, jak byś chciała?

To bardziej jest kwestia tego, jak bardzo się pogubimy w życiu. Był czas, gdy sama byłam zagubiona, nie wstydzę się do tego przyznać. Bardzo odczułam konsumpcyjne życie, a pieniądze, którymi dysponowałam mocno na mnie wpłynęły i potrzebowałam czegoś, co pozwoliłoby mi wrócić do źródeł, do wartości. Takim właśnie narzędziem był minimalizm.

Od jak dawna jesteś lub nazywasz siebie minimalistką?

Nazywam siebie tak od niedawna. Myślę, że to będzie mniej więcej tyle czasu, ile prowadzę bloga, czyli ponad trzy lata. Wcześniej nigdy nie próbowałam siebie definiować, bo nie było mi to potrzebne. Jednak muszę przyznać, że minimalizm obecny jest w moim życiu od wielu, wielu lat.

Cofnijmy się o pięć lat w czasie. Jaka wtedy byłaś?

Zagubiona.

Ale co to znaczy? Jak to się objawiało?

Kiedy dorastasz i wchodzisz w dorosłe życie, kiedy masz osiemnaście czy dziewiętnaście lat, jesteś po liceum, idziesz na studia i wybierasz swoją pierwszą dorosłą drogę, to wydaje Ci się, że Twoja ścieżka jest z góry ustalona. I tak się również mnie wydawało – że wszyscy żyją według tego samego schematu.

Kończysz liceum, idziesz na studia, dostajesz pracę, wychodzisz za mąż, rodzisz dzieci – ten schemat jest bardzo mocno ustalony. Kiedyś myślałam, że według takiego schematu będę żyć, bo żadnego innego nie znałam. Nie wiedziałam, że można żyć inaczej.

Pochodzę z małego miasta. Kiedy skończyłam studia w Toruniu, przyjechałam do Warszawy i zaczęłam pracować w korporacji. Z czasem zaczęłam zdobywać coraz więcej doświadczenia, które otwierało przede mną coraz więcej możliwości i dawało coraz więcej pieniędzy. W pewnym momencie zauważyłam, że pogubiłam się trochę w tym dobrobycie – w tych wszystkich możliwościach, które dają pieniądze, w konsumpcji, która wydawała mi się bardzo naturalna. W końcu wszyscy wokół zachowywali się dokładnie tak samo jak ja.

W praktyce wygląda to tak, że ludzie pracują średnio od ośmiu do dziesięciu godzin dziennie. W drodze do domu wstępują do galerii handlowej – bo przecież coś trzeba kupić. Tymczasem, zupełnie nieświadomie robią tam mnóstwo drobnych, niepotrzebnych zakupów. Dochodzi do tego, że wydają coraz więcej pieniędzy, stają się coraz bardziej zmęczeni, a co gorsze, żeby poprawić sobie zły humor lub zrelaksować się, idą na kolejne zakupy. Jeśli nie znajdą innego sposobu na relaks, wpadają w spiralę. Tak właśnie wyglądało moje zagubienie. Potrzebowałam to zmienić.

Co było pierwszą zmianą? Oczyszczenie szafy?

Książki.

Jak to się zaczęło? Zaczęłaś je sprzedawać na Allegro czy rozdawać?

Zaczęło się od przeprowadzki. Spakowałam wszystkie swoje książki do kartonów – notatki ze studiów, podręczniki, kodeksy i beletrystykę. Nagle okazało się, że na podłodze leży kilkanaście wielkich pudeł książek. Poczułam ich ogromny ciężar, ale nie metaforyczny, tylko fizyczny. A wizja tego, że muszę te wszystkie książki przenieść do samochodu, potem z samochodu do nowego mieszkania, że muszę je wypakować i ustawić znowu na półkach, uświadomiła mi, że mam ich za dużo, i że ja tak nie chcę.

Faktycznie, tak jak mówisz, część książek sprzedałam. Dużo też oddałam i całkiem sporo wyrzuciłam – wiem, że to brzmi jak herezja, ale tak było. Potem przyszedł czas na porządki w pozostałych rzeczach, a potem na oczyszczenie niematerialnej strefy mojego życia.

Muszę Ci się przyznać, że jak ostatnio robiłam porządki w szafie, to doliczyłam się osiemdziesięciu jeden sukienek. Ja naprawdę kocham sukienki, a że dużo występuję, to zawsze wydawało mi się, że muszę mieć ich sporo. Jednak postanowiłam zrobić z nimi porządek i mam ich teraz pięćdziesiąt sześć. Było mi naprawdę bardzo ciężko kiedy je wyrzucałam, bo czasami lubię pokazać się w czymś innym. Czytając wpisy na Twoim blogu SZAFA MINIMALISTKI, wyobrażam sobie, że Twoja szafa nie jest za duża. Czy nie masz czasem poczucia, że nie masz się w co ubrać?

Nie, nigdy.

Nigdy? Ale musiałaś to w sobie zwalczyć.

Musiałam się tego nauczyć. To, czego się nas, kobiety, uczy poprzez media, poprzez całą branżę związaną z modą, jest bardzo zwodnicze. Uczymy się kupować bezrefleksyjnie. Kiedy ostatnio byłam w moim rodzinnym domu, odwiedziłam brata i moją ośmioletnią bratanicę, która właśnie przechodzi fazę fascynacji ubraniami. Ma bardzo dużo ubrań, z pewnością więcej niż ja. I nie nauczyła się tego w domu. Jej zachowanie uwarunkowane jest wzorcami z telewizji, ze szkoły, z reklam. Wpojono jej, że koniecznie POTRZEBUJE różnorodności, że potrzebuje MIEĆ dużo. Jak też tak czułam, też mi się tak wydawało.

Wydawało mi się, że ciągle nie mam się w co ubrać, mimo, że moja szafa była pełna po brzegi. Chodziłam “po sklepach” i ciągle myślałam sobie, że przydałaby mi się mi się to nowa sukienka, to nowa bluzka, to coś kolorowego, bo jakoś tak smutno w tej mojej szafie. Tak robiły wszystkie moje koleżanki, a ja myślałam, że to normalne, i że tak ma być. W pewnym momencie stwierdziłam, że muszę to zmienić, bo jeśli będę robić ciągle to samo, to trudno oczekiwać innych rezultatów, prawda?

Oczywiście.

I wtedy postanowiłam sobie świadomie ograniczyć wybór. Bingo! To było jak zbawienie, olśnienie. Nagle okazało się, że świadomie ograniczając wybór, jestem bardziej kreatywna, i mądrzejsza w doborze ubrań. Teraz, po dwóch i pół roku prowadzenia projektu SZAFA MINIMALISTKI, po raz pierwszy w życiu mogę powiedzieć, że zawsze mam się w co ubrać.

Mam teraz zaufanie do siebie, do swoich wyborów, do swojej szafy. Oczywiście, to się cały czas zmienia, bo też mój styl się zmienia, ale mam do siebie zaufanie. To wszystko dzięki ograniczeniu wyboru.

Ludziom wydaje się, że minimalizm to coś strasznie smutnego, ograniczającego, że to takie bycie na diecie. Teraz ograniczamy, nie wolno nam zaszaleć, raz na jakiś czas mamy “cheat day” i wtedy hulaj dusza! Tak samo traktujemy minimalizm.

Ja traktuje go zupełnie inaczej. Wychodzę z założenia, że to jest mój świadomy wybór. Wybieram, że chcę się otaczać tylko tym, co jest dla mnie najfajniejsze, najważniejsze, najpiękniejsze, najbardziej wyjątkowe, a cała reszta nie jest dla mnie istotna. Kiedy dobrze to przemyślimy, to nagle się okazuje, że to działa! To co chcę ubierać to jest mój wybór, moje wartości. Takie podejście sprawia, że mam więcej pieniędzy, że mam się w co ubrać. Jestem wolna.

A nie masz jakiejś słabości do czegoś? Kobiety często mają słabość do butów i torebek. Ja mam do sukienek i do biżuterii. Czy jest coś, do czego masz słabość – coś, co lubisz kupować?

Nie w sferze ubrań, ale kiedyś lubiłam kupować rzeczy z wyposażenia domu. Miałam słabość do kubków, bardzo lubiłam unikalne filiżanki do kawy, ale przeszło mi.

Czyli masz tak, że widzisz coś i myślisz “Ale ładne, ale niech będzie sobie na tej wystawie?”

Tak, dokładnie tak. Podziwiam, ale nie kupuje.

A czy nie robisz czasem zakupów w sposób kompulsywny? Na przykład masz zły humor i idziesz sobie coś kupić.

Nie, dlatego, że dokładnie tak kiedyś reagowałam. Nagradzałam się. W momencie kiedy miałam ochotę kupić sobie coś niepotrzebnego, mój mózg to racjonalizował. Tłumaczyłam sobie, że to mi się przyda, że to będzie mi potrzebne, itd. Jednak to nie była prawda. Kupowanie w nagrodę, bo mi się coś udało lub kupowanie na pocieszenie, bo mam zły dzień – to nigdy nie są dobre zakupy. I wbrew powszechnej opinii takie zakupy NIE relaksują. Jedna z moich Czytelniczek trafnie to podsumowała: “nie jesteś psem, nie nagradzaj się jedzeniem”.

To jak teraz się pocieszasz i nagradzasz?

Robię rzeczy, które są dla mnie ważne. I bardziej zależy mi tu na doświadczeniach niż na rzeczach. Kiedy jestem zmęczona, idę na masaż lub poćwiczyć, bo wiem, że to jest doświadczenie, które na pewno mi pomoże.

Oczywiście.

To jest kwestia złamania pewnego nawyku. Zapewne wiesz jak powstają nawyki?

Tak.

Wracasz do domu zmęczona i od razu włączasz telewizor. Potrzebujesz odpoczynku i relaksu, więc bierzesz do ręki pilot. I niewykluczone, że kiedyś to działało. Siadałaś przed telewizorem, oglądałaś ulubiony program i to Cię relaksowało. Z tym, że bardzo łatwo jest przegapić moment, w którym takie zachowanie staje się nawykiem. I przychodzi taki moment, że siedzenie przed telewizorem nie daje Ci już tak naprawdę żadnego relaksu. Wręcz przeciwnie – frustruje Cię to, że spędzasz godzinę bezmyślnie oglądając powtórki seriali. A jednak robisz to cały czas, bo jesteś do tego przyzwyczajona.

W jaki sposób minimalizm przekłada się u Ciebie na sferę duchową? Jak to na co dzień wygląda?

To jest bardzo proste. Wszystko to jest kwestią świadomości i oparcia tego, co robisz na wartościach. One stanowią punkt wyjścia dla wszystkiego, co robię – w sferze prywatnej i zawodowej.

Jak każdy i ja mam mnóstwo możliwości, najróżniejszych projektów, kilka firm. Doba ma dwadzieścia cztery godziny dla każdego. Niezależnie od tego, ile masz pieniędzy, ile masz szczęścia w życiu. Każdy ma dwadzieścia cztery godziny – ja też. To jest kwestia decyzji, w jaki sposób wykorzystasz ten czas.

Zawsze opieram się na świadomości i na moich wartościach i dzięki temu jestem w stanie, w dobry dla mnie sposób wykorzystać ten czas.

To jak wygląda Twój zwykły dzień w pracy?

Pracujesz na własny rachunek, więc wiesz, że bardzo ciężko jest przyłożyć miarkę do każdego dnia.

Wydaje mi się, że kiedyś powiedziałaś mi, że nie pracujesz w poniedziałki…

To się zmienia. Teraz bardzo często robię sobie wolne w środę.

Dlaczego akurat wolna środa?

Pamiętam, że kiedyś jak pracowałam na etacie w korporacji, to stwierdziliśmy, że właśnie fajnie byłoby mieć taką wolną środę. Dwa dni pracujesz intensywnie, potem masz wolne i znowu dwa dni pracujesz intensywnie a potem weekend. Bardzo często robię sobie wolne środy. Tak z przekory, bo mogę!

Super! Może to nie będzie dyskretne pytanie, ale na co wydajesz pieniądze? Skoro nie wydajesz na ubrania, nie wydajesz na wnętrza – to na co?

Wydaje pieniądze na upraszczanie sobie życia.

Minimalizm w roli główne

Co to znaczy?

Bardzo nie lubię sprzątać i gotować, ale mam ten komfort, że mogę na to przeznaczyć pieniądze. Mogę zatrudnić kogoś do pomocy domowej, kogoś, kto raz na jakiś czas przyjdzie i posprząta. Jednak zdaję sobie sprawę z tego, że przez tą godzinę czy dwie, które poświęciłabym na sprzątanie mieszkania, jestem w stanie zrobić naprawdę bardzo dużo. I tak okazuje się, że zapłacenie komuś stu złotych nie jest takim dużym wydatkiem. Czysta ekonomia.

No właśnie.

Często też jadam “na mieście”. Nie w fast foodach, tylko w dobrych restauracjach. Wiem, że to jest dużo droższe niż gotowanie w domu, natomiast w ten sposób upraszczam sobie życie, bo po prostu nie lubię gotować. Poza tym, dużo wydaję na podróże, bo to jest dla mnie ważne, to moja pasja i zamiłowanie. Pomagam też innym.

W jaki sposób pomagasz?

O tym, że pieniądze pozwalają na dobroczynność, rzadko się mówi. W momencie kiedy masz pieniądze, możesz nimi swobodnie dysponować – również pomagając innym. Działam na kilka sposobów. Oficjalnie działam przez bloga. Pomagam w działaniach kilku inicjatyw na rzecz adopcji zwierząt, sama mam psa adoptowanego ze schroniska. To jest dla mnie ważne, to mnie dotyka. Jestem filantropem, współpracuję ze Stowarzyszeniem Wiosna, głównie przy ich sztandarowym projekcie “Szlachetna Paczka”, ale nie tylko.

Prywatnie natomiast przekazuję regularnie określoną kwotę pieniędzy na działania dobroczynne. To są zinstytucjonalizowane działania, które wiążą się też z moją działalnością blogową, czyli poniekąd publiczną.

Mam też ten komfort, że mogę pomagać finansowo najbliższym. Przykładowo, ostatnio przekazałam pieniądze na nowe stroje piłkarskie dla drużyny mojego brata, który jest trenerem drużyny piłkarskiej Delta Miłoradz. Cieszę się, że mogę sobie na to pozwolić.

Czego nauczył Cię minimalizm? Jaką dał Ci lekcję?

Minimalizm dał mi świadomość w wielu różnych obszarach mojego życia. Dał mi wiedzę o moich wartościach, pozwolił mi się do nich dokopać. Każdy z nas kieruje się w życiu pewnymi wartościami, ale w pędzie codziennego życia są one “przysypane”. Są przykryte zobowiązaniami, rzeczami, informacjami – tą sferą materialną i niematerialną.

Minimalizm pozwolił mi na niemal namacalne poznanie tego, co jest dla mnie ważne. Na co dzień pozwala mi żyć w zgodzie z tymi właśnie wartościami. Umiem powiedzieć NIE temu wszystkiemu, co zbędne, albo powiedzieć też TAK temu, co ważne i wartościowe.

Wiem, że to jest strasznie górnolotne, ale tak to właśnie wygląda.

Skąd czerpiesz inspirację do minimalizmu? Czy jest ktoś taki, kto Cię inspiruje?

Przyznaję, że sama mało czytam o minimalizmie jako takim, natomiast bardzo mnie intryguje sfera rozwojowo-psychologiczna na styku z minimalizmem. W swoim czasie dużo czytałam o budowaniu nawyków, o neurologicznych uwarunkowaniach tego, jak funkcjonuje nasz mózg.

Ostatnio bardzo mnie fascynuje temat zwyczajów zakupowych.

Tak sobię myślę, że to chyba kobiety mają większy problem z minimalizmem niż mężczyźni. Jak uważasz?

Myślę, że nie ma czegoś takiego jak problem z minimalizmem.

To jak byś to ujęła?

Wydaje mi się, to raczej problem z nadmiarem. I tu bardziej cierpią kobiety, dlatego że większość przekazów marketingowych, tych prozakupowych, skierowana jest właśnie do kobiet. Badania pokazują, że to kobiety z reguły trzymają portfel w gospodarstwie domowym. Kupują dla siebie ubrania, żywność, kosmetyki, kupują dla swoich dzieci, ale też często dla swoich partnerów. Nic dziwnego, że przeciwko nam-kobietom wytaczana jest ogromna machina. Przez wiele lat pracowałam w korporacji i znam to “z drugiej strony”. Wiem, że prowadzi się mnóstwo badań, które sprawdzają jak najłatwiej “zmusić” nas do kupowania. Cóż się dziwić, że mamy z tym nadmiarem większy problem, niż mężczyźni.

Co byś powiedziała, gdybyś miała komuś wyjaśnić, jak zacząć z minimalizmem? Zobacz, zbliżają się święta. Wszystko tak ładnie się mieni i kusi do zakupów.

Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: po co mi to? To jest najważniejsze. Wprowadzenie do życia minimalizmu, czy jakkolwiek byśmy tego działania nie nazwali, będzie zmianą i to czasem bardzo poważną zmianą w życiu. Więc po co nam ta zmiana? Bo przeczytałam książkę? Bo przeczytałam bloga? To za mało. Taka motywacja jest bardzo krótkotrwała i bardzo słaba. Trzeba poszukać głębiej.

Jaki jest pierwszy krok do minimalizmu?

Najłatwiej zacząć od tej sfery materialnej, bo te pierwsze zmiany w sferze materialnej poniosą nas dalej. Różne są narzędzia i ciężko mi to streścić w trzech zdaniach, piszę o tym na Simplicite od trzech lat. Na pewno warto zacząć od małych kroków, można wybrać sobie jedno miejsce w domu, które jest fizycznie najbardziej zabałaganione i spróbować się z nim zmierzyć. Bardzo dużo piszę o metodzie małych kroków. Wiem, że rzucenie się na głęboką wodę rzadko odnosi dobre skutki.

Minimalizm w roli główne

Właśnie miałam Cię o to zapytać – czego nie robić?

To jest bardzo indywidualne, staram się nie mówić, co jest lepsze, bo wszystko zależy od człowieka. Moi czytelnicy piszą mi często, że jeśli impulsywnie, pod wpływem jakiejś książki, albo jakiegoś bloga decydują się zrobić drastyczne porządki u siebie w domu, to ten sposób nie działa. Wygląda to tak, że wywalają wszystko na środek, wyrzucają trzy czwarte rzeczy i kończy się to efektem jojo. Jak przy diecie. Nadmiar wraca ze zdwojoną siłą.

Jedna z moich koleżanek opowiadała mi, że robiła porządki włączając w to swoje dzieci. Decydowali razem, które zabawki zostawić, które oddać, które idą do domu dziecka, To było super, bo to uczy dzieci odpowiednich zachowań. W pewnym momencie jej syn przyszedł do niej i mówi “mamo, słuchaj, wiesz, ja mam taką zabawkę i ja już się nie będę nią bawił, więc może oddamy ją biednym dzieciom?”. Wiesz, co matka sobie myśli w takiej chwili? “Kurcze, udało się”, prawda?

Tak.

Ale to nie był koniec, bo synek dopowiedział “to już jak oddamy tą zabawkę, to kupisz mi nową, co?”. I to jest właśnie efekt jojo w najczystszej postaci. Bardzo często tak robimy, trochę bez świadomości, a trochę traktujemy te porządki jako wymówkę do kupowania więcej. Dzieci są bezpośrednie i bezpośrednio nazywają to, co widzą. Uczą się tego, co obserwują u dorosłych. My szukamy wymówek. Jedna z moich czytelniczek napisała “wiesz co, przeczytałam Twoją książkę i po raz pierwszy nie miałam ochoty wyrzucić wszystkiego”. I to jest dobre. Dlatego, że ona po raz pierwszy usiadła i zastanowiła się nad tym, po co jej ten minimalizm? Czy w ogóle jej jest to potrzebne? Co chce osiągnąć? Co ma się zmienić?

A czy minimalizm pomaga Ci w biznesie?

No pewnie.

W jaki sposób?

Pomaga mi podejmować biznesowe decyzje, ponieważ pozwala mi świadomie ograniczyć możliwości.

Gdy napisałam książkę, która okazała się sukcesem, pojawiło się przede mną wiele możliwości. Mogę robić szkolenia, wykłady, kursy, mam duży potencjał możliwości. Teraz, dzięki minimalizmowi, umiem to sobie poukładać w odniesieniu do swoich wartości. Kiedyś ktoś mnie zapytał na blogu, czy nie mam takiego problemu, że mam dużo rzeczy do zrobienia i tyle bym chciała zrobić, ale nie wystarcza mi na to czasu? No pewnie, że mam. Pewnie, że jestem też ambitna i chciałabym wiele rzeczy zrealizować, czy doświadczyć. Dzięki minimalizmowi umiem je świadomie ograniczyć, bo moja doba też ma dwadzieścia cztery godziny.

Czyli wybierasz te najwartościowsze dla Ciebie działania?

Tak.

Poprzez wartości?

Tak.

A nie myślisz sobie czasem, że “kurcze, przyszła do mnie taka okazja, może druga się nie trafić. Co tu zrobić”?

Jak zdecydowałam się napisać książkę, wiedziałam, że to będzie bardzo duże wyzwanie, też pod względem czasu. Siłą rzeczy musiałam wygospodarować czas na pisanie, co przy prowadzeniu dwóch firm naprawdę nie jest proste. Wiedziałam też, że czas poświęcony na tworzenie książki będzie mniej dochodowy. Wiedziałam, że gdybym poświęciła ten czas na zarabianie w inny sposób, zarobiłabym dużo więcej.

Jednak napisanie książki było moim małym marzeniem od dzieciństwa. Tutaj świadomie zdecydowałam, że poświęcę ten czas. Podczas pisania znacznie ograniczyłam swoją aktywność w kancelarii. Oczywiście wtedy mogło się zdarzyć, że przyjdzie do mnie wyjątkowy klient, że pojawi się sprawa, która będzie atrakcyjna z wielu różnych względów. Ale ja świadomie z tego zrezygnowałam, bo co innego w tym momencie było dla mnie ważne. Tego nauczył mnie minimalizm.

Podziwiam…Ja mam problem z wyborem, jestem zachłanna na nowe rzeczy.

Nauczyłam się tego. Kiedyś byłam, może nie zachłanna, ale bardzo ambitna. Ambicja pchała mnie do przodu. Niestety byłam też nią bardzo zmęczona. Wydaje mi się, że moja ambicja była trochę toksyczna. I wcale nie mam na myśli, że teraz nie jestem ambitna. Chodzi o to, że jeśli decyduję się coś zrobić, to robię to najlepiej jak potrafię, ale potrafię wybrać, co powinnam robić. To mi daje wolność, ale też spokój działania.

Jaka sytuacja z promocji książki najbardziej Cię zaskoczyła?

Na jednym ze spotkań autorskich pojawiło się kilku panów. Kiedy mówiłam o współpracy ze “szlachetną paczką” jeden z nich wstał i powiedział, że razem ze swoją córką jest beneficjentem szlachetnej paczki z zeszłego roku. Pan jest geologiem, jeśli dobrze pamiętam. Pogubił się w życiu i szlachetna paczka pozwoliła jemu i jego córce się podnieść. Powiedział, że tak naprawdę przyszedł na spotkanie w imieniu swojej córki, która jest w Stanach. Prosiła żeby mi przekazać, że mój blog jest dla niej jedynym codziennym wsparciem psychicznym, jakie dostaje.

Wow, aż mam gęsią skórkę.

Ja się popłakałam. Nawet teraz mam łzy w oczach, gdy o tym myślę. W pierwszym momencie nawet nie wiedziałam, co powiedzieć, jak zareagować. W takich momentach myślę sobie, że statystyki, które oglądam na co dzień, to nie są tylko liczby. Zaczynam rozumieć, że za każdą cyferką stoi ktoś, kto poświęca mi swój czas, kto codziennie, czy parę razy w tygodniu, czyta to, co piszę. To są sytuacje, które nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać.

To ile tygodniowo poświęcasz godzin na pisanie bloga?

Ktoś mnie już pytał o to ostatnio i nawet próbowałam nawet oszacować, ale strasznie trudno mi jest odpowiedzieć na to pytanie. Samo pisanie to jest tylko front.

Są jeszcze zdjęcia.

Tak, choć nie tylko. Chodzi o całe zaplecze. Do niektórych wpisów robię poważny research, do tego dochodzą zdjęcia, wywiady itp. Dodatkowo, cała sfera techniczna, którą prowadzi mój partner. Mam szczęście, że robi to zawodowo, pod marką Opiekun Bloga, z czego mogę korzystać na co dzień. Bardzo ważny jest też stały kontakt z Czytelnikami. Dostaję mnóstwo maili, staram się żadnego nie pozostawić bez odpowiedzi i odpisywać regularnie. Niestety czasami jest to bardzo trudne i czytelnicy muszą chwilę poczekać.

W momencie kiedy zaczyna się komercjalizować swoje działania, a nie ukrywam, że komercjalizuję i zarabiam na blogu, dochodzi kontakt z potencjalnymi reklamodawcami. Realizuję dużo własnych projektów, do których pozyskuję partnerów, co pozwala mi nieodpłatnie tworzyć wartościowe materiały dla czytelników. To wszystko zajmuje mi bardzo dużo czasu.

To jakie będą kolejne kroki? Co planujesz w najbliższym czasie?

Na blogu?

W ogóle.

Nie powiem Ci. Nie dlatego, że nie chcę tego zdradzać, tylko dlatego, że jeszcze wiele rzeczy się waży. Na razie o nich głośno nie mówię, bo jeszcze nie są pewne, więc…

To czego Ci życzyć?

Na pewno konsekwencji i odwagi.

Myślę, że Twoi czytelnicy dodają Ci dużo odwagi.

Tak, ale każdy z nas jest tylko człowiekiem. Ja też muszę się przełamywać, też walczę ze swoją strefą komfortu, bo łatwo w niej pozostać. Nowe rzeczy zawsze są trudne w pierwszym zetknięciu. Odwaga jest nam wszystkim potrzebna.

Nie mów mi o motywacji

Nie mów mi o motywacji

Długo zbierałam się do napisania tego wpisu. Prawda jest taka, że sama do końca nie wiem, czy powinnam to tym pisać, czy to jest „polityczne”, ale skoro to „moja przestrzeń”, mój blog, więc zdecydowałam, że co tam.

Od dłuższego czasu jestem zalewana zaproszeniami na tak zwane wykłady motywacyjne. Piszą do nas w wiadomościach prywatnych i na wenusjankowe maile, kobiety i mężczyźni z prośbą o umieszczenie informacji o ich inspirującym wykładzie. A ja od początku mam ochotę skomentować: „nie mów mi o motywacji!”

Uderza mnie to z jaką pewnością ktoś pisze, że mnie zainspiruje, że mnie zmotywuje. Skąd ktoś znajduje w sobie takie przekonanie, że akurat jego słowa do mnie trafią? Czy trafią do innych osób?

Moje doświadczenie pokazuje, że nie motywują mnie „wielkie historie” a proste życie. Takie często nadmuchane obietnice tylko zawodzą i sprawiają, że nawet czas spędzony na youtubie, który z ciekawości postanowiłam poświęcić na zobaczenie takiej osoby w akcji, uważam za stracony.

 W sieci można znaleźć mnóstwo przykładów typu: „7 motywacji każdego człowieka”, „9 rzeczy których nie robić jeśli chcesz aby Ci się chciało”. Traktujemy siebie jak króliczka z reklamy Duracell. To, że wezmę udział w Twoim wykładzie, nie znaczy, że będę działała do ośmiu razy dłużej…

W moim odczuciu możemy kogoś nazwać, że mnie zmotywował, zainspirował… ale nazywanie siebie samym byciem motywującym jest sporym nadużyciem.

Nie jestem robotem. Jeżeli mi się nie chce, to sztuczne motywowanie mnie nie pomoże, bo na koniec tego wszystkiego okaże się, że pędzę, ale z pustymi taczkami. Bo tak mi wszyscy każą działać, że nawet się nie zorientuję czy ja tego na pewno chcę, czy to jest to o czym marzę czy w którym kierunku chce iść.

Zaskakuje mnie w jak dużym stopniu nasz świat nie pozwala nam czuć się zmęczonym. Stale słyszymy w reklamach, że brak ci energii, weź te tabletki, albo te ciasteczka, które stopniowo ją uwalniają w ciągu dnia – one dodadzą ci wigoru.

A może jesień to czas kiedy właśnie dobrze jest się zatrzymać, zastanowić czy to co robię jest tym co chcę robić? I może to, że ktoś obiecuje, że mnie zmotywuje, tak naprawdę sam ma problem z tym co robi i potrzebuje potwierdzenia w naszych oczach, że robi coś fajnego?

 

Najlepsze scenariusze pisze życie

Najlepsze scenariusze pisze życie

Już nie raz pisałam, że fascynuje mnie logistyka. To jak coś ktoś robi, jak się do tego przygotowuje. Zapraszam Was do rozmowy z Maura Ładosz, ciekawą, bardzo kreatywną kobietą, która na codzień żyje z pisania scenariuszy filmowych. W naszej rozmowie poznacie jej początki, motywacje, oraz warsztat jaki wiąże się z pisaniem tego, co później możemy oglądać na szklanym ekranie. Bo jak się okazuje, to życie pisze najlepsze scenariusze.

Zapraszam do rozmowy.

Anita Kijanka: Gdybyś musiała się przedstawić i powiedzieć czym się zajmujesz, to jak zwykle przedstawiasz się?

Maura Ładosz: Przedstawiam się chyba normalnie: Maura Ładosz. Aktualnie z zawodu od 11 lat jestem scenarzystką telewizyjną, ale też myślę, że mogę śmiało powiedzieć, chociaż nie robię tego zarobkowo, że jestem z zawodu fotografem. Jestem scenarzystą i fotografem, a także jestem “wymyślaczem” historii – w ten sposób bym się przedstawiła.

Maura Ładosz

fot. Dominika Misiewicz

Powiedz mi, jak zaczęła się Twoja przygoda właśnie ze scenopisarstwem?

W bardzo prozaiczny sposób. Gdzieś taką myśl miałam w sobie od dziecka, że chciałabym pisać, opowiadać historie, ale dosyć szybko doszłam do tego, że to może nie będą książki – chociaż o takiej też myślę. Bardziej interesowały mnie w tym wszystkim ruchome obrazki, więc ta myśl, że chcę pisać scenariusze zrodziła się gdzieś we wczesnym, nastoletnim życiu.

W związku z tym, że jestem dosyć leniwą osobą, to nie chciało mi się iść do szkoły dla scenarzystów. Poza tym myślałam sobie, że chyba nie trzeba się tego uczyć, to jest taka dziedzina, którą można rozpracować samemu. W każdym razie nie składało się, żebym się tym zainteresowała tak od strony edukacyjnej. Od 16. roku życia jestem z mediami związana i wokół nich działo się moje życia. Była to głownie telewizja, więc wszystko tak naturalnie się rozwinęło.

Najpierw byłam po drugiej stronie kamery, a dokładniej przed nią – a potem, będąc w pobliżu, usłyszałam, że ktoś szuka zupełnie świeżego, nowego narybku do pisania scenariusza do jednego z seriali, który powstawał i że będzie szkolenie. Trwało ono trzy dni i po nim napisałam swój pierwszy w życiu scenariusz. Oczywiście to miało być na próbę, na podstawie tego, osoba zarządzająca tym projektem miała sobie wybrać spośród nas kilka osób do pisania – załapałam się, a to oczywiście był totalny początek.

Ja oczywiście w pierwszej chwili jak to taki nuworysz wpadłam w samozachwyt, że o proszę udało mi się od razu. A potem się zaczęły schody i bardzo długa droga. W rzeczywistości to jest tak, że żeby móc nazwać się scenarzystą trzeba napisać od początku do końca przynajmniej trzy projekty.

To chyba szybko mimo wszystko…

Myślę, że dopiero po trzech czy czterech latach mogłam już powiedzieć, że jestem scenarzystą, ale tak na prawdę uczę się cały czas. To jest taki zawód, w którym nauka się nie kończy, tak jak w wielu zawodach bardziej twórczych. W rzeczywistości to jest tak, że co gatunek to nauka zaczyna się właściwie od nowa, bo warsztatowy trzon jest wszędzie taki sam, ale jednak każdy gatunek wymaga czegoś nowego. Nowych umiejętności i trochę zmiany myślenia, więc właściwie uczę się cały czas.

Maura Ładosz

fot. Ewa Ćwikła

Jak przystępujesz do pisania scenariusza to od czego zaczynasz? Jak w ogóle wygląda przygotowanie takiego scenariusza?

To zależy, jeżeli zaczynam nowy projekt to zanim powstanie scenariusz musi powstać cały świat, scenariusz jest jego finałem. Wymyślamy główną historię, bohaterów. Tworzymy historie bardziej szczegółowe na sezon lub na pół sezonu. Tak naprawdę nie powstanie scenariusz bez porządnie przygotowanych bohaterów – postacie muszą być wymyślone od A do Z.

Ja muszę wszystko wiedzieć o tych postaciach. Muszę z nimi pobyć, żeby je poznać. Scenariusz musi być napisany zgodnie z tym jakby te postacie postępowały w danych sytuacjach, to jest kluczowe. Jeżeli mam wymyśloną osobę, to nie mogę jej kazać się zachowywać tak, jak chce scenarzysta –  tylko muszę jej dać żyć i muszę ją obserwować w różnych sytuacjach i iść za nią. To jest naczelna zasada.

Nie można powiedzieć, że pracę nad każdym scenariuszem zaczynam od tego i od tego, za każdym razem to jest bardzo indywidualna sprawa – to zależy od tego, jaki to jest gatunek telewizyjny. Generalnie postać jest kluczowa i podążanie za nią w scenariuszu jest najważniejsze.

A co to znaczy że serial dobrze się ogląda? Czy serial będzie się dobrze oglądał? Skąd to możesz wiedzieć już na początku?

No właśnie tego nie wie nikt. Może jest recepta na dobry serial, ale czy ten serial odniesie sukces komercyjny czy będzie oglądany, tego nigdy nie wie nikt.

Ja osobiście uważam, że najważniejsza jest zasada prawdopodobieństwa w serialu. Nie robimy filmu dokumentalnego, nie mówimy prawdy, natomiast opisujemy sytuacje prawdopodobne, czyli coś, co może się wydarzyć, ale nie musi. To nie może być kompletnie zmyślona historia. Oczywiście zależy w jakiej kulturze będzie on oglądany, bo w kulturze amerykańskiej przechodzą dużo mniej prawdopodobne historie, niż na przykład w kulturze europejskiej.

Natomiast zasada prawdopodobieństwa jest naczelna. Muszą być postacie, które wciągną nas w historię, intrygę. Opowieść może być najbardziej banalna na świecie, ale jeżeli mamy bardzo dobrych bohaterów – ciekawych, takich którzy nas interesują, pociągają to zaczyna nas coraz bardziej wciągać. Nie mówię, że musimy ich kochać. Chociaż kiedyś tak rzeczywiście było, że takie były wymogi producentów – żeby serial był skierowany do produkcji to musi być bohater, którego wszyscy pokochają.

Moim zdaniem to jest niekonieczne dlatego, że tak samo możemy się przywiązać do bohatera negatywnego. Będziemy mu życzyć jak najgorzej, ale będziemy ciekawi i będziemy chcieli poczuć satysfakcję, że w końcu mu się nie uda i też będziemy to śledzić z zapartym tchem.

Przede wszystkim musi być postać budząca emocje, którą się chce oglądać i musi być prawdziwa. To ma być bohater taki z krwi i kości. Nie może być dwuwymiarowy, papierowy, w którego nie uwierzymy. Oczywiście takie figury też istnieją w serialach, ale w takich serialach powiedziałabym… Żeby też kogoś nie urazić… Takiej klasy B. Natomiast w serialach, o których każdy scenarzysta marzy, to faktycznie te postaci muszą być zbliżone do ludzi, których znamy z życia.

Nikt nie jest rycerzem na białym koniu, nikt nie jest księżniczką na ziarnku grochu. Wszyscy mają swoją drugą twarz i o tym też trzeba pamiętać. Historia, ale przede wszystkim, moim zdaniem postać – to jest to, co nas trzyma przy serialu.

Skąd czerpiesz inspiracje i pomysły na różne historie, które wydarzają się bohaterom?

Odpowiem najbardziej banalnie na świecie jak można – czyli z życia. Bo nic nie wymyśla tak zwariowanych scenariuszy jak życie. Już nie raz się przekonałam, że jak była wymyślona historia to była kupowana przez producentów “super, super, super tak idźmy w to” natomiast  jak była historia na motywach tego, co się wydarzyło to bardzo często był komentarz  “niee…to jest niemożliwe, ale wymyśliłaś tym razem”…

Życie bywa bardzo dziwne i nieprzewidywalne i wydaje mi się, że to jest najlepsza kopalnia pomysłów. Trzeba mieć uszy, oczy i wszystkie zmysły szeroko otwarte i to jest bardzo trudne w moim zawodzie.

Dobrze być wśród ludzi, dobrze na przykład jeździć pociągami, tramwajami, stać na przystankach, rozmawiać z innymi, słuchać tego co się dzieje, ale nie można być w dwóch miejscach na raz. Wypadałoby  pół miesiąca spędzać w terenie, pół miesiąca przed klawiaturą w komputerze dlatego jakoś to trzeba dzielić.

Trzeba po prostu czytać, przeglądać internet, nawet jakieś plotkarskie portale, bo wszędzie są historie. A ja zawsze powtarzam, że życie polega na opowiadaniu historii. A jest ich wokół nas mnóstwo.

Zdarzyło Ci się kiedyś, że znajomy się zorientował, że został bohaterem któregoś z epizodów? Rozpoznał, że opisujesz jego przykład z życia?

Bardzo często jest tak, że moi znajomi do mnie mówią “Słuchaj, zdarzyło mi się to i to,  możesz to wykorzystać”. I czasami gdzieś, jakieś elementy wykorzystuje, nigdy jednak nie robi się tego jeden do jednego.

Ja na przykład sama kiedyś miałam taki dzień, że psuło mi się wszystko w domu po kolei. Najpierw pralka, potem lodówka, to też była totalnie czarna seria i ja w tym wszystkim Matka Polka bezradna. Potem użyłyśmy z koleżanką tego wszystkiego w serialu, oczywiście trochę to, jak to w serialu, koloryzując bardziej jednak niż w życiu. W serialu można sobie na szczęście na to pozwolić. Historie mogą być bardzo, bardzo banalne, a później umiejętnie opowiedziane i przy pomocy ciekawych bohaterów zmieniają się w coś super fascynującego.

Jak w takim razie, chcąc te wszystkie historie opowiedzieć, chcąc przedstawić bohaterów, ich życie, wplatacie w to wszystko reklamy? Product placement, który jest co raz bardziej popularny kiedy czytamy, że audycja zawiera lokowanie produktów. Tym musisz jakoś żonglować prawda?
Bo z jednej strony musisz dbać o to, żeby postać była autentyczna, historie były ciekawe, żeby angażowały ludzi, ale z drugiej strony masz takie coś na sobą, gdzie przychodzi reklamodawca i mówi, wrzućcie mi tutaj chipsy. I Ty musisz stworzyć nagle historię, gdzie te chipsy się pojawiają. Jak to wygląda?

Myślę, że przepisy, które się zmieniły jakiś czas temu, spowodowały ze product placement przestał być taki nachalny. Bardzo nam scenarzystom to pomogło. Kiedyś product placement wyglądał jak nagła przerwa na reklamy w środku sceny, na przykład: “Przyniosłem Ci Nutellę, może zjesz Nutellę? Nutella jest bardzo zdrowa”. Teraz takich rzeczy robić nie możemy i bardzo dobrze. Nie może nigdzie w dialogu paść nazwa produktu, może on się tylko pojawić na obrazku.

Naprawdę to pomaga, ponieważ my wszyscy żyjemy w jednej wielkiej reklamie. Do lasu, nawet nie da się wejść, żeby się nie natknąć na jakieś opakowanie po czymś – te znaki towarowe są i nie sposób ich uniknąć, wiec to jest zupełnie naturalne, że one są w serialach.

Czasami też jest to problem, żeby uniknąć product placement’u niechcianego, wtedy się staje na głowie. Natomiast jeżeli on jest chciany i pożądany to zazwyczaj mamy trochę wolną rękę. Jeżeli wiemy, że w tym odcinku musi się pojawić product placement jakiejś sieci komórkowej czy produktu spożywczego, wtedy wymyślamy sobie sytuacje sami, bądź w obrębie której sceny może być jakaś mini sytuacja, w której ten produkt może się pojawić.

Oczywiście dostajemy dodatkowe wytyczne od klienta, że chciał, aby produkt się pojawił w scenie, w której są małe dzieci albo w scenie, w której jest ciepła rozmowa między przyjaciółkami lub w takiej, w której dana usługa, na przykład sieci komórkowej, pomaga bohaterowi wyjść z jakiejś trudnej sytuacji.

Czasami te wytyczne są, wtedy rzeczywiście trzeba temu sprostać i zadbać o to, żeby to było wprowadzone w sposób jak najbardziej naturalny. Jeżeli zostanie to pokazane w sposób sztuczny, chamski wręcz, taki toporny to jest to na niekorzyść dla tego produktu, ponieważ ludzie to wyłapują i budzi to w nich niesmak.

Rzeczywiście czasami jest to karkołomne zadanie. Zdarzało się na przykład tak, że trzeba było do gotowego odcinka dopisać jakąś scenę, bo klient chciał koniecznie wcześniej w emisji z tym produktem już zaistnieć. Wtedy takie doklejane sceny zazwyczaj są wyczuwalne, więc lepiej już umieszczać taką reklamę w procesie twórczym, bo to zawsze wychodzi naturalniej.

Głównie polega to na tym, że trzeba taki sztuczny element układanki w tę układankę wmontować, tak sprytnie, żeby właśnie nie było widać, że jest to wmontowane. Żeby to było bardzo naturalne, żeby to było takie smaczne, nie przeszkadzało tak na prawdę. Żeby w odbiorze sceny nie było takiego wrażenia, że o teraz, tutaj jest product placement, prawda? To ma być zauważone i niezauważone jednocześnie – na tym polega sztuka, tak mi się wydaje.

Czy to jest tak, że Wy tworzycie całą linię kreatywną, w której ze scen w serialu czy filmie ukaże się dany produkt, wysyłacie to do akceptacji klientowi, klient mówi: tak, zgadzamy się, czy po prostu to już polega na tych wytycznych, które otrzymaliście i klient już się nie miesza?

Nie, zazwyczaj my nie uczestniczymy rozmowach producenta z klientem czy stacji z klientem. My dostajemy wytyczne już gotowe, później ta scena z tym product placement’em przez produkcję lub stacje wysyłana jest do akceptacji klienta. Może on mieć oczywiście uwagi, zdarza się oczywiście tak, że klient wie lepiej. Jak sam na przykład napisze scenę, która jego zdaniem powinna być – to pożal się boże. To tak troszkę, na taką małą złośliwość sobie pozwolę, że pozwólmy działać profesjonalistom w tym względzie.

Natomiast rzeczywiście klient musi być zadowolony, więc oni ostatecznie akceptują i wtedy to jest nagrywane zgodnie z tym, co jest w scenariuszu. Ale my nie kontaktujemy się z nim bezpośrednio. Nie ma rozmów, że oczekuje tego i tego. Jesteśmy ostatnim ogniwem, które wykonuje to zlecenie.

A jeszcze jedno mnie ciekawi, ile w takim razie zajmuje Ci przygotowanie scenariusza do jednego odcinka serialu? Czy to jest tak, że piszesz jeden i potem kolejny dopiero, czy piszesz poszczególne sceny odcinków. Jak wygląda taka praca?

To jest tak, że – tu użyje tego zdania “wytrycha”- to zależy od projektu i od gatunku, w którym akurat się poruszamy. Bo to może być serial, to może być telenowela, to może być dokument, więc każdy z nich pisze się inaczej; dłużej, krócej, szybciej, wolniej, jak wiadomo.

Natomiast możemy to jakoś doprecyzować. Serial około dwudziestopięcio minutowy, to jest dwadzieścia pięć – trzydzieści stron i pisze się je mniej więcej trzy dni. Seriale dłuższe, o długości czterdziestu czterech minut to można pisać nawet i tydzień, raz czy dwa. Raz spotkałam się w swojej karierze, że sama pisałam poszczególne sceny poszczególnych wątków i to mi zupełnie nie pasowało. Wolę jednak napisać pełny scenariusz od A do Z. Wydaje mi się, że bardziej panuje nad tymi rzeczami.

Czasami jak mam dwa projekty na raz to pisze dwa scenariusze równolegle. Kiedy przychodzą jakieś poprawki do odcinków, które już powstały to czasami robi się  bałagan w głowie, że trzeba wracać do tego, co już zostało napisane, a gdzieś tam w mojej głowie są już te historie i perypetie bohaterów bardziej zaawansowane… Rzeczywiście można takiej lekkiej schizofrenii dostać, więc jednak chronologię, moim zdaniem, tutaj dobrze jest zachowywać.

Jeden z naszych prelegentów na Wenusjankach opowiadał, że kiedy pisze swoje książki to ma program Excel i w nim pokazuje systematycznie, w jakiej scenie pojawiał się jaki bohater, jak się w tych scenach zmieniał po kolei. Czy Ty masz w głowie to wszystko, czy na każdym etapie jak tworzysz scenariusze to myślisz jednocześnie co powinien powiedzieć, jak się zachować Twój bohater. Masz to jakoś usystematyzowane czy raczej to jest taki freestyle? Czujesz tych bohaterów i dajesz im życie poprzez te sceny, w których oni grają?

Jeżeli projekt jest bardzo duży, na przykład serial codzienny i jest dwadzieścia odcinków w miesiącu i jest pięciu autorów to nie sposób jest wszystkiego zapamiętać oprócz swojej pracy. Oczywiście czytamy odcinki kolegów, ale to jest czasami ponad ludzkie siły zapamiętać to wszystko, więc na szczęście istnieje funkcja sekretarza, który się tym wszystkim zajmuje, który jest taką naszą pamięcią zewnętrzną.

Ma on streszczenia wszystkich odcinków, poszczególnych wątków i sezonów. Jeżeli czegoś nie wiemy, nie pamiętamy, to do takiej osoby piszemy i podpytujemy o różne sprawy. Czy ten bohater na przykład był już w takiej i takiej sytuacji. Jeżeli nie pamiętamy – a jest to możliwe w takim serialu typu telenowela, gdzie występuje czterdzieści czy pięćdziesiąt postaci – o jakiś rodzinnych powiązaniach to za to odpowiada osobna osoba, która jest dla nas taką encyklopedią serialu.

Jeżeli projekt jest mniejszy, na przykład składa się 12 czy 13 odcinków w sezonie to z reguły nikt taki potrzebny nie jest – to się po prostu pamięta. Dlatego, że się jest na tyle zżytym z tymi postaciami, one się stają nawet trochę częścią twojej rodziny przez pewien czas, do momentu do którego piszesz dany projekt, po prostu wiesz o nich wszystko.

Powiedz mi, czy zdarzały Ci się sytuacje kiedy myślałaś o jakiejś historii, opowiadałaś znajomym na spotkaniu jakieś wydarzenie, a potem sobie uświadamiałaś, że to się nie wydarzyło naprawdę tylko ja to napisałam w scenariuszu? Bo tak się zlałaś z tym życiem serialowym, że zaczęłaś tracić różnicę między rzeczywistością, a wymyślonym światem?

Nie, nie zdarzyło mi się to. Czytałam tylko taką cudowną książkę “Ciotka Julia i skryba” i tam się faktycznie scenarzyście coś takiego przytrafiło, bo oszalał. Nie, nie, jednak to jest w dalszym ciągu tak, jak mówiłam o tym prawdopodobieństwie. W dalszym ciągu jednak to jest życie serialowe, mimo tej zasady, którą przestrzegamy, jest tak dalekie od prawdziwego życia, że jednak moim zdaniem nie sposób jest to pomylić. Nawet jeżeli robi się tego rzeczywiście dużo, to nie. Jeżeli używam sytuacji życiowych, na przykład wręcz, bo tak też mi się kiedyś zdarzyło w jednym serialu, że przeniosłam żywcem postać z życia do serialu, to raczej mi się to nie myli.

Co najbardziej lubisz w swojej pracy i jednocześnie co jest najtrudniejsze?

Najbardziej lubię to, że to co napiszę, to co wyjdzie spod mojej klawiatury potem mogę zobaczyć na dużym ekranie telewizyjnym. Trochę się śmieje, że słowo ciałem się staje. To jest bardzo ekscytujące, bo to jest taki namacalny proces twórczy. Ja sobie siedzę w swoim pokoiku, dłubie w komputerku i potem pracuje nad tym sztab ludzi, a potem po prostu jest to emitowane i jest to super ekscytujące. Tak jak powiedziałam – jestem scenarzystą od jedenastu lat –  to za każdym razem jak rodzi się moje nowe dziecko – to znaczy jak mój nowy projekt  gdzieś zostaje sprzedany i potem jest realizowany, a potem finalnie się pojawia, to jest radość taka sama, więc to jest cudowne.

Najtrudniejsze w mojej pracy jest to, że jest ona bardzo żmudna. Samo wymyślanie jest fajne i ekscytujące i wiele osób to bardzo lubi, bo to jest po prostu kreacja i każdy twórca wie, jakie to jest miłe uczucie. Natomiast potem zaczyna się właśnie ta mrówcza praca. Te literki – jak ja to mówię – wklepać trzeba. Pamiętać co się z czym klei, co się z czym nie klei. Do tego należy używać swojej wiedzy technicznej, realizacyjnej, żeby potem nie robić kłopotu ekipie na planie, żeby nie pisać głupot, które potem w realizacji zdjęć się ze sobą zupełnie nie pokleją, nie skomponują.

Praca na materiale, który się ma w głowie, żeby go tylko przelać na papier to jest chyba najtrudniejsze. Wymaga ogromnej dyscypliny, żeby to po prostu robić systematycznie. Żeby nie było przestojów, bo to jest naprawdę dużo fizycznego pisania. Scenariusz to jest między dwadzieścia pięć tysięcy, a czterdzieści sześć tysięcy znaków – zależy jakiej długości jest emisja.

Jest to objętościowo naprawdę bardzo dużo pisania i jak się tych projektów robi na przykład dwa jednocześnie to rzeczywiście człowiek przelicza swoją pracę na setki stron miesięcznie. To jest najtrudniejsze, żeby to po prostu spisać, to wszystko co się ma w głowie.

OK, wiesz jeszcze zapytałabym Cię o to jak Ty sprawiasz, że dialogi napisane dobrze brzmią mówione, bo wiem, że to też jest problem?

Bardzo prosto, to znaczy wszystkie dialogi czytam sobie na głos.

Naprawdę? Czyli pisząc scenariusz czytasz go od razu na głos

Tak, napiszę sobie scenę i potem ją czytam. Didaskaliów oczywiście nie, bo to jest bez znaczenia, natomiast dialog każdy czytam na głos, żeby usłyszeć czy na przykład nie zmienić szyku, czy na przykład nie ma zbitki wyrazów, które będą trudne do wypowiedzenia, więc tutaj trzeba aktorowi pomóc. Pisanie jest jak muzyka, to znaczy musi być rytm, dialog ma być prawdziwy i jak się go przeczyta, to nie może być fałszywej nuty w nim, bo to natychmiast widać. Moim zdaniem, jeżeli ktoś tego nie robi to popełnia ogromny błąd, bo wtedy może się brać z tego sztuczność dialogów. Wszystko musi wybrzmieć, to trzeba usłyszeć.

Dziękuje za rozmowę.

Maura Ładosz