Klątwa wiedzy w praktyce

Klątwa wiedzy w praktyce

Czy zdarzyło się Wam, że ktoś pyta jak coś zrobić/przygotować, a Wy dziwicie się, że ta osoba tego nie wie? Dostajecie propozycję napisania artykułu i nagle wszystko, co przychodzi Wam do głowy to same oczywistości i myśli typu “przecież to wszyscy wiedzą, nie mam nic ciekawego/odkrywczego/innowacyjnego do powiedzenia? Ja tak mam bardzo często i nierzadko spotykam się z taką sytuacją u klientów.

Niedawno zostałam poproszona o napisanie odpowiedzi na kilka prostych pytań dotyczących mojej pracy. Mniej niż 10 minut zajęło mi odpowiedzenie na wszystkie i zadowolona pokazuję koleżance z zespołu do sczytania. Robimy tak z każdym artykułem, dzięki temu unikamy niepotrzebnych literówek, niezrozumiałych form, czy skrótów myślowych. Patrzę i widzę po jej minie, że nie podoba jej się to, co czyta. A konkretniej… nie wie o co chodzi. Bo za dużo ogólników, nie wyjaśniłam co się skąd bierze. Dla mnie to cytując klasyków “oczywiste oczywistości” – dla niej nie i pewnie dla innych również nie. I wówczas pomyślała, no tak, dopadła mnie “klątwa wiedzy”.  

Cztery poziomy wiedzy

Jak rozmawiam ze znajomymi, to oni w taką pułapkę również wpadają. Po prostu wydaje się nam, że wszyscy wszystko wiedzą. A przecież jest zasada 4 poziomów wiedzy…

  1. Nie wiem, że nie wiem – przedstawia wiedzę, o której nie mamy pojęcia, że istnieje. Dla nas to idealny użytkownik rozwiązań naszego klienta, który nie wie, że nie wie o istnieniu rozwiązania, które może mu pomóc, a zadaniem jest go o tym poinformować poprzez różne formy komunikacji. Czy też, nie wiem, czy na świecie jest inna Anita, która na co dzień zajmuje się komunikacją.
  2. Wiem, że nie wiem – wiem, że mam jakieś braki w danym obszarze. Mogę coś z tym robić, albo nie. Np. wiem, że nie umiem języka chińskiego i raczej nie angażuję się w jego naukę.
  3. Wiem, że wiem – czyli jestem świadoma, że coś potrafię i umiem to zrobić. Np. wiem, że znam tabliczkę mnożenia.
  4. Nie wiem, że wiem – i tutaj właśnie zaczyna się nam klątwa wiedzy. Czyli nie wiem, że coś potrafię, o czymś wiem – po prostu to robię.

Dlaczego coś, na co tak długo pracujemy nazywane jest “klątwą wiedzy” a nie “złotym medalem za wiedzę”? Ponieważ ta wprawa, nieraz rutyna powoduje, że często umniejszamy sobie, swoim dokonaniom i temu, ile kosztowało nas zdobycie tego cennego doświadczenia. Przez to, możemy taniej wyceniać swoje usługi niż powinniśmy.

Ta “klątwa” może powodować też, że nie umiemy wystarczająco dobrze przedstawić swojej wiedzy w trakcie konferencji, wystąpień w radio, czy TV lub pisząc artykuł, ponieważ będziemy poruszać ogólniki. W efekcie nie wykorzystujemy tych okazji wyjątkowo dobrze.

Klątwa wiedzy w praktyce

Jak sobie radzić z klątwą wiedzy?

Podam Wam kilka moich sprawdzonych sposobów:

  1. Pracuję z kartką i długopisem

Odręczne pisanie sprawia, że zaczynam zupełnie inaczej myśleć. Ja zawsze na początku przygotowywania artykułu, czy tworzenia schematu wystąpienia na konferencji rozpoczynam od wypisania rzeczy, które są ważne w danym temacie. Nie jest to usystematyzowana lista, a raczej luźne przemyślenia, case study, które mogą pasować, ciekawe przykłady. Dopiero potem porządkuję je i układam w historię. Skreślam to, co niepotrzebne.

Jednak to właśnie wtedy, robiąc sobie taką burzę mózgu na papierze zauważam, że mam na dany temat więcej do powiedzenia niż mi się na początku wydawało.

2. Przedstawiam swoje pomysły komuś spoza środowiska

Kolejnym, bardzo ważnym dla mnie etapem jest weryfikacja tej historii. Czy wszystko jest zrozumiałe? Czy nie przeskoczyłam jakiegoś etapu, który dla mnie jest oczywisty, a dla kogoś innego wręcz odwrotnie? Po kolei staram się przedstawić swój punkt widzenia i upewnić, że prezentowane materiały są jasne, a jedno wynika z drugiego.

To tutaj najczęściej wyłapuje kwestie dla mnie wiadome, a pełne niedopowiedzeń dla innej osoby. Wtedy też zauważam, jak nieraz trudno mi precyzyjnie odpowiedzieć na oczywiste dla mnie kwestie.

Dobrze jest mieć wokół siebie takie osoby, które przeczytają materiał, którym możemy przedstawić naszą prezentację i upewnić się, że w sposób zrozumiały dla innych opowiemy czym się zajmujemy.

Nawet nie jestem w stanie wymienić ile razy napisałam coś, zadowolona pokazuję wybranej osobie, już liczę na pozytywną opinię i co… na jej twarzy widzę konsternację. “Ja tutaj nic nie rozumiem…” słyszę, albo “ale o co chodzi…” . W efekcie dopytuję, uzupełniam i tak naprawdę, to ta osoba wyciąga ze mnie konkrety. Wtedy też słyszę: “A jak Ty to robisz na co dzień?”, “jak zaczynasz?”. Nie analizując zbytnio po prostu mówię i… eureka. Właśnie tego brakowało!

Z jednej strony uwielbiam to “wyciskanie” ze mnie wartościowych treści, bo nieraz sama zupełnie jej sobie nie uświadamiam. Z drugiej, bywa to naprawdę męczące.

klątwa wiedzy w praktyce

3. Dopytuję, co z mojej pracy interesuje innych

Jeszcze inną kwestią jest nasze postrzeganie czytelników, widzów, czy słuchaczy. Rozmawiając z kimś o pracy, kiedy uważnie przysłuchamy się pytaniom, jakie zadają rozmówcy, zobaczymy jakie tematy są dla nich wyjątkowo interesujące. Nieformalne spotkania, towarzyskie wyjścia na kawę – to moja skarbnica pomysłów.

Nie zliczę ile razy bliskie mi osoby pytały, ale na czym ja w ogóle zarabiam? Na czym konkretnie polega moja praca? Nawet ostatnio, kiedy byliśmy na wyprawie na Kilimanjaro ze znajomymi. Znamy się już trochę, zdobyliśmy niejeden szczyt wspólnie, a każda wyprawa to mnóstwo rozmów i zwierzeń. I tak, jedziemy w busie i rozmawiamy z nowo poznanymi osobami. Każdy opowiada czym się zajmuje – jedna prowadzi przedszkole, druga fabrykę,  tak dochodzi do mnie. Patrzą na mnie i chwila ciszy… “Ja to dalej nie wiem czym tak naprawdę się zajmujesz…”

I wtedy wracam do domu i myślę, co powinnam poprawić w swojej komunikacji, żeby inni rozumieli to, co robię w firmie? Skoro ja, która zajmuję się komunikacją, nie przedstawiam tego wystarczająco jasno, to jak dużo pracy muszą wkładać w wyjaśnianie swoich projektów osoby bardziej techniczne.

Przyglądając się reakcjom, mogę spojrzeć na swoją pracę z zupełnie nowej, dotychczas nieznanej mi strony. Zobaczyć, co w mojej aktywności fascynuje innych i być może nadaje się do szerszego pokazania światu. A co z kolei jest mnie wiadome. Gdzie używam branżowego słownictwa, które nie jest zrozumiałe w każdym gronie. Bo ASAPy, czalendże, follow-up’y czy też calle – nie są to powszechnie używane pojęcia.

 

153 687 kroków po Kilimanjaro

153 687 kroków po Kilimanjaro

Najwyższy szczyt Afryki – Kilimanjaro, nigdy nie był szczytem moich marzeń. Gdyby nie Asia, Ola, Aldona i Mateusz, których poznałam w trakcie wyprawy na Kazbek i Elbrus, pewnie nigdy bym się tam nie wybrała. A z pewnością niezbyt szybko. Co mnie przekonało? Wizja spędzenia nocy sylwestrowej w drodze na szczyt Kilimanjaro, ale po kolei 😊

Wyjazd na Kilimanjaro to moja druga wyprawa górska z tą samą agencją wyprawową – Adventure24. Porównując ją do Kazbeka i Elbrusa to były prawdziwe wczasy, a jednocześnie dla osób, które chciałyby spróbować swoich sił w górach wysokich doskonała okazja na start.

Z Polski wylatujemy 26 grudnia. Lecimy 6h do Doha (Katar), stamąd 6h do Nairobii (Kenja) i jakieś 5h busem do Moshi (Tanzania), gdzie nocujemy. Na miejscu jesteśmy po południu 27 grudnia. Następnego dnia rano przepakowujemy rzeczy i szykujemy się na wyjazd do Kilimanjaro National Park.

po Kilimanjaro

Widok z okna hotelowe w Moshi

po Kilimanjaro

Na Kilimanjaro jest kilka dróg, którymi można zdobyć szczyt. My idziemy drogą Machame Gate (tzw. Whiskey), która zakłada 40 km trekkingu. Pierwszy dzień to 11km drogi. Jest pięknie! Momentami troszkę deszczowo, ale krajobraz i humor uczestników sprawiają, że droga szybko mija.

po Kilimanjaro

Machame Camp – 2835 m n.p.m.

Na miejscu czekają na nas przygotowane namioty. I to pierwsza różnica pomiędzy wyprawą do Gruzji. Tam niezależnie od pogody sami musieliśmy szukać miejsca pod rozłożenie namiotów, zadbać by były stabilnie ustawione. Tu wszystko było gotowe, a w namiotach dodatkowo materace. Jeszcze większą niespodzianką były dla mnie miski z ciepłą wodą do umycia rąk! Tego się zupełnie nie spodziewałam. A mówią, że w Afryce brudno.

po Kilimanjaro

Chwilka na rozłożenie rzeczy, kiedy porterzy gotują nam kolację. W Gruzji dodatkowo wykupiliśmy sobie taką usługę – inaczej czekałaby na nas tylko żywność lioflizowana –  tutaj były dla wszystkich w cenie wyjazdu. Owoce były zawsze! Arbuzy, ananasy – w domu nie przykładam do tego takiej uwagi.

po Kilimanjaro

Messa, w której mieliśmy posiłki.

Kolejna niespodzianka to woda. Mogliśmy jej mieć ile było potrzeba, tak przy kolacji, jak i do termosów. Na Kazbeku i Elbrusie musieliśmy sami ją sobie na wyjście gotować.

Różnił się też sprzęt. Poprzednio musiałam mieć raki, czekan, kask, solidne buty, szłam na linie. Tutaj wystarczały wysokie buty trekkingowe.

Poranek

Godzina 6:30 puka do namiotu porter z kubeczkami i herbatką imbirową. Podaną wprost do śpiwora! O 7:00 ciepła woda do mycia, a o 7:30 śniadanie. Między 6:30, a 7:30 mieliśmy jeszcze się spakować, tak by porterzy mogli złożyć nasze namioty i przygotować na kolejny obóz. Śniadanie i idziemy w górę. A śniadanie to też pyszności, no może poza tą ich kaszką, której bez dodania miodu nie dało się zjeść. Naleśniki, jajka, parówki.

Jak się okaże poranki i wieczory przez cały trekking będą wyglądały tak samo.

Cel kolejnego dnia – Shira Cave Camp – 3750 m n.p.m.

po Kilimanjaro

 

po Kilimanjaro

Tu kolejne udogodnienie… ten mały zielony namiocik to nasze WC! 

Drugi dzień trekkingu i roślinność już troszkę inna, niższa. Idzie się przyjemnie. Przyzwyczajamy się do tego, że „prawa wolna” bo porterzy szli z rzeczami. A lepiej trzymać pewien dystans, bo niektórzy czasem się potknęli, komuś coś spadło. Pewną odległość dla bezpieczeństwa lepiej zachować.

po Kilimanjaro

po Kilimanjaro

Dochodzimy do wysokości, gdzie na poprzedniej wyprawie już brałam Duramid – czyli lek, który podobno pomaga w walce z chorobą wysokościową. Tym razem po konsultacjach postanawiam, że zobaczymy jak mój organizm znosi wysokość.

Jak na razie wszystko idzie bardzo dobrze. Trochę bolała mnie głowa, ale po tabletce ból przeszedł i przez cały wyjazd już nie powrócił.

Barranco Camp – 3900 m n.p.m.

Idziemy dalej. Tego dnia naszym celem jest Lava Tower Camp – 4600 m n.p.m. gdzie spędzamy godzinę, a po czym docieramy do Barrano Camp. Aklimatyzacja na Lava Tower ma nam pomóc w sprawniejszym zdobyciu szczytu.

po Kilimanjaro

Lava Tower przed nami

po Kilimanjaro

po Kilimanjaro

Wyjście z Barranco było najtrudniejszym fragmentem całej wyprawy. Skaliste wejście oraz porterzy, którzy wciskają się wszędzie i wprawiają nas w zdumienie umiejętnościami zachowania równowagi z całym majdanem na głowie – to zapowiedź korków i czekania aż w końcu przejdą by móc iść dalej. Po ok. 8h docieramy popołudniu do Barafu Camp, skąd za kilka godziny o północy wyruszymy by zdobyć szczyt.

Barafu Camp – 4673 m. n.p.m.

Jest godzina ok. 18:00 jak jesteśmy na miejscu. Czekamy na kolację, pakujemy się na nocne wyjście. 19:00 kolacja do ok. 20:00 i mamy jakieś 3h snu, by o 23:30 spotkać się z całą grupą i ostatni raz przygotować się na atak na szczyt.

Północ, Sylwester

Śpiewy i wesołe okrzyki wszystkich wokoło. Składamy sobie życzenia i 5 minut później idziemy w górę by dalej zdobywać Kilimanjaro. Patrzę na naszą trasę i widzę autostradę czołówek. Tłumy!

Wyjściu z obozu towarzyszą nam pieśni porterów, co było tak wzruszające, jak i motywujące. Idziemy. Niebo przepięknie gwiaździste, ale trzeba patrzeć pod nogi, więc niezbyt mogłam się nacieszyć tym widokiem. Zaczyna wiać. Ale tak naprawdę solidnie. Zakładam jedną, drugą, trzecią warstwę ubrań. Trasa niezbyt trudna, ale wieje i zimno.

Noc. Miałam wrażenie, że ona nigdy się nie skończy. Na postojach pijemy herbatę, a mnie ręce tak się trzęsą, że musiałam się skupiać na tym by jej całej na siebie nie rozlać. Nigdy, ale to nigdy nie zmarzłam tak jak tej nocy. Miałam 7 warstw ubrań (na Elbrusie przy -25 miałam 6!) Nigdy też tak bardzo nie marzyłam o wschodzie słońca jak wtedy.

po Kilimanjaro

W trakcie ataku na szczyt nie rozmawiamy, nie żartujemy idąc jak zawsze mamy w zwyczaju. Skupiamy się na drodze, oddech, przede wszystkim na oddechu i jego wyrównaniu. Im jesteśmy wyżej tym bardziej tego trzeba pilnować.

Pole pole

Całą wyprawę pozdrawialiśmy się z porterami. Oni mówili do nas „Jambo jambo” (czyli  podobno coś w rodzaju, „Jak leci”) my odpowiadaliśmy „mambo poa” (podobno oznacza to „wszystko dobrze”, czy też „bardzo dobrze”). Często też słyszało się „pole pole” co oznacza powoli powoli. Mówią tak, ponieważ nie trudność trasy jest tutaj wyzwaniem, a aklimatyzacja. Trzeba iść wolniej, żeby organizm mógł się przystosować do wysokości i mniejszej ilości tlenu.

Uhuru Peak – 5895 m. n.p.m.

Kiedy o 6:00 rano wzeszło słońce miałam łzy w oczach. Ten wiatr i noc sprawiały, że miałam wrażenie, że to się nigdy nie skończy. Szłam i szłam i końca nie było widać. Słońce dało mi nadzieję.

Potem już było tylko lepiej.

Dochodzimy do Stella Point 5756 m n.p.m., ale to jeszcze nie ten oficjalny najwyższy szczyt. Do tego najwyższego jeszcze jakaś godzinka. O 8:30 docieramy do Uhuru Peak. Kilka oficjalnych zdjęć pamiątkowych i… czas zacząć Sylwestra!

po Kilimanjaro

No tak! W końcu pojechałam właśnie po to by świętować Nowy Rok na szczycie.

Razem z Anią, Aldoną, Asią, Olą i Mateuszem zaczynamy się rozbierać. Ku zdziwieniu wielu gapiów mamy pod spodem sukienki sylwestrowe! Mateusz wyciąga koszulę, kamizelkę, muchę i … małego szampana. Tak! Sylwester na szczycie bez niego nie liczyłby się.

po Kilimanjaro

po Kilimanjaro

Wiać wiało dalej, więc nasze świętowanie po 5 minutach się skończyło, ale i tak było warto. Miny innych – bezcenne, a my mamy fajne wspomnienia.

po Kilimanjaro

po Kilimanjaro

Widoki na szczycie

Szybko w dół

O 12:00 byliśmy już z powrotem w naszym startowym obozie. Zmęczeni, szczęśliwi, ja w końcu odtajałam po wymarznięciu w drodze na szczyt. Po obiedzie i krótkiej drzemce pakujemy rzeczy i schodzimy do obozu niżej.

po Kilimanjaro

Następnego dnia jesteśmy już na dole. Rany! Jak zimno piwo smakuje w takich okolicznościach! Nie jestem piwoszem, ale wtedy smakuje mi najlepiej!

Wieczorem oficjalna kolacja z pieczoną kozą w tle (wyjątkowe danie dla Tanzańczyków) i szykujemy się na safari.

po Kilimanjaro

Czy było warto?

To był wspaniały wyjazd, choć muszę przyznać, że dla mnie za szybki. Zdecydowanie bardziej pasował mi Kazbek, kiedy mogliśmy poobcować z tymi górami. Obudzić się wśród nich, posiedzieć w ciągu dnia i popatrzeć na nie. Trekking jest fajną formą wyjazdową, ale raczej nie moją ulubioną.

153 687 kroków w drodze na Kilimanjaro, to konkretniej kroki Jarka – jednego z uczestników naszej wyprawy. Ponad 80 000 w górę i reszta w dół.

Ten wyjazd pokazał mi, że wole spokojniej spędzać czas w górach. Pobyć z nimi, popatrzeć na nie, nawet pomarznąć (niekoniecznie od wiatru). W każdym razie gorąco polecam i już myślę o kolejnych wyjazdach.

 

Panele dyskusyjne – jak wykorzystać ich potencjał

Panele dyskusyjne – jak wykorzystać ich potencjał

Często słyszę w trakcie konferencji, że organizowane panele dyskusyjne są nudne i nic nie wnoszą. To taki czas kiedy można iść na kawę, porozmawiać ze znajomymi przy stoisku lub oddzwonić na nieodebrane telefony. Myślę, że wcale nie musi tak być. Poniżej znajdziesz kilka pomysłów jak panele dyskusyjne mogą stać się najciekawszą częścią konferencji.

Ostatnio miałam okazję brać udział w kilku konferencjach. Niektóre z nich były nudne tzw. „zapchaj dziury” ale było też kilka wspaniałych rozmów, które mocno na mnie wpłynęły. Często sama prowadzę panele dyskusyjne lub biorę w nich udział i zaczęłam zastanawiać się co zrobić, by były one lepsze? Jak sprawić, by zarówno uczestnicy wydarzenia, jak i sami paneliści maksymalnie na nich skorzystali?

Poniżej przedstawiam kilka obserwacji i wniosków, które na pewno przydadzą się przyszłym prowadzącym panele.

  1. Zdefiniuj cel panelu dyskusyjnego

Ok, wiem, że to może być banalne stwierdzenie. Jednak jak się głębiej nad tym zastanowić, to czy często je sobie zadajesz?

Obecnie uważam, że słuchacz panelu dyskusyjnego powinien mieć wrażenie, że przysłuchuje się rozmowie przyjaciół w kawiarni. Przyjaciół, którzy dzielą się swoją opinią, doświadczeniem. Czasem podadzą jakieś dane, ale przede wszystkim wyciągają wnioski. Mówią co było dobrze, a gdzie się pomylili. Co teraz zrobiliby inaczej, jak oceniają to co ostatnio oglądali itp.

W mojej ocenie panel ma przede wszystkim jeden cel – opinii innych osób, których często uważamy za ekspertów w swojej dziedzinie.

Oczywiście dobrze jest, jak można się czegoś nauczyć, ktoś przedstawi jak coś zrobił. Jednak najważniejszą rzeczą jest przedstawienie swojego punktu widzenia. Tego jak ocenia się konkretną rzecz/ problem / sytuacje, jak się na nią patrzy.

Jak to zrobić?

By to osiągnąć przede wszystkim trzeba dobrze przygotować swój panel dyskusyjny:

a) Poznaj panelistów

Jeżeli ich wcześniej nie znasz oczywiście. To bardzo czuć, kiedy rozmawiając z zaproszonymi osobami jest pewien dystans, brakuje tej swobody, którą mamy z bliskimi nam osobami. Kiedy w panelu są dużo starsze od Ciebie osoby to może być jeszcze trudniejsze. Skrócenie dystansu z takimi osobami wymaga większego wyczucia i nieraz jest niemożliwe z racji pełnionych przez nich funkcji. Warto jednak poznać je wcześniej, zadzwonić, porozmawiać ciut dłużej niż tylko pięć minut przed wejściem na scenę.

b) Przygotuj się z tematyki o której będzie mowa –

Niby banalne, ale czasem dostajesz propozycję poprowadzenia wydarzenia, które zupełnie nie jest z obszaru Twojej specjalizacji lub tylko o niego zahacza. Spróbuj zrozumieć, jakie pytania mogą mieć osoby, które przyjdą posłuchać Waszego wystąpienia.

c) Przygotuj zagadnienia

Uwzględniające cele panelu. Podziel się nimi z pozostałymi uczestnikami dyskusji. Podpytaj ich co o tym myślą, może mają swoje propozycje. Personal branding, prezentacja efektów projektu, promocja usług. Każdy z interesariuszy: organizator, panelista, słuchacz ma swoje cele, a Ty jako moderator powinieneś dążyć do ich realizacji.

d) Dowiedz się, kto będzie Was słuchał

Bardzo ciekawa rzecz wydarzyła się podczas jednego z paneli jakiemu przysłuchiwałam się ostatnio. Dotyczył wykorzystania sztucznej inteligencji w Internecie Rzeczy. Jedna z uczestniczek  w trakcie sesji pytań wstała i powiedziała, że spodziewała się dużo bardziej zaawansowanej rozmowy Oczekiwała, że usłyszy wnioski, które wykraczają poza utarte, powtarzane zdania.

Wszystkich zamurowało, ale po chwili zaczęli klaskać.

Dla mnie to było zupełne zaskoczenie, które jednocześnie pokazało, że nie wolno ignorować słuchaczy. Skoro konferencja ma pewien format i jest adresowana do konkretnej grupy odbiorców powinniśmy zrozumieć ich potrzeby.

Dlatego tak ważne jest ustalenie celu oraz osób, które będą nas słuchały. By z jednej strony debata nie była zbyt skomplikowana dla początkujących i zbyt nudna dla zaawansowanych.

Panele dyskusyjne – jak wykorzystać ich potencjał

2. Odpowiednie prowadzenie panelu dyskusyjnego

Ty jako moderator nadajesz ton tej rozmowie. Bardzo podobało mi się jak prowadzący w trakcie jednej z dyskusji nim jeszcze zaprosił osoby na scenę, zrobił wprowadzenie. Przedstawił problem jaki będą poruszać, a następnie po kolei zaprosił osoby do zajęcia foteli.

Następnie każdy miał za zadanie opowiedzieć o sobie i dlaczego warto jej posłuchać uważnie w trakcie całej debaty.

Ciekawym rozwiązaniem jest też dwójka moderatorów. To co mi się rzuciło w oczy, to kiedy mają one nieraz różne zdania i siedzą po obu stronach sceny. Dzięki temu można nadać całej rozmowie jeszcze większej dynamiki.

Średnio podoba mi się odpytywanie z jednego pytania wszystkich uczestników. Wtedy prawie jak w szkole, każdy musi odpowiedzieć co myśli. Przygotowanie konkretnych pytań pod wybrane osoby bardzo się sprawdza, a jeszcze lepiej kiedy te osoby same między sobą rozmawiają. Dopowiadają, sugerują. Jako moderator możesz to stymulować poprzez zadawanie dodatkowych pytań osobom na scenie.

Przykład:

Moderator: Kasiu, powiedz co myślisz o zastosowaniu sztucznej inteligencji w medycynie.

Katarzyna: Bardzo mi się ten temat podoba… (podaje przykłady zastosowania)

Moderator: Tomku, a co myślisz o tym co powiedziała Kasia. Zgadzasz się? Masz jakieś uwagi?

Tomasz: Tak, ale mam jeszcze kilka swoich (podaje przykłady)

Przygotowując się do panelu dyskusyjnego często ustalamy ilość zagadnień jakie warto poruszyć. W trakcie jednego z paneli rozmowa nt. kobiet w branży IoT, tak bardzo pogłębiła się w jednym obszarze, że zajęła 80% czasu. Kiedy potem rozmawiałam z prowadzącą zapytałam ją czy taki był cel. W odpowiedzi pokazała mi notatki jakie miała przygotowane. To było jedno z dziesięciu zagadnień jakim chciała się zająć. Powiedziała, że skoro uczestnicy tak bardzo tym tematem się zajęli, znaczy, że był dla nich ważny i trzeba było go rozwinąć, bo to była dla nich dyskusja.

Świetne podejście, które jak się potem okazało sprawiło, że po dyskusji wszyscy zostaliśmy i dalej przedstawialiśmy już w kuluarach swoje wnioski.

  1. Kontakt z salą

Często rozmawiając z różnymi organizatorami pada pytanie: umożliwiać czy nie umożliwiać pytań z sali, a jeżeli tak, to kiedy?

Osobiście jestem zdania, że wszystko zależy. Odradzam sztywne dzielenie czasu przeznaczonego na dyskusję na: pół rozmawiamy z zaproszonymi gośćmi, pół między sobą. Może to być troszkę sztuczne, ale gorsze może się okazać kiedy nasi słuchacze nie będą mieć pytań i połowa panelu będzie prowadzona „na siłę” bo został czas, a nikt nie pyta.

Myślę, że najlepiej umożliwić zadawanie pytań w trakcie rozmowy. Zadaniem moderatora będzie tutaj baczne obserwowanie nie tylko panelistów, ale także i sali, by w porę wypatrzeć uniesioną do góry rękę.

  1. Ubiór

Myślę, że mężczyźni mają tutaj łatwiej. Jeansy i koszula, marynarka i odpowiednie spodnie. Z kobietami chyba jest trudniej. Mam wrażenie, że od kobiet bardziej się tutaj wymaga, ale to może być tylko moje wrażenie.

Sama uwielbiam sukienki. To prosty i szybki sposób by wyglądać dobrze, a nie myśleć o tym czy wszystko do siebie pasuje. Na oficjalne wydarzenia nie zakładam ich za krótkich, a i tak widziałam potem na zdjęciach, że siedząc w panelu podwinęła mi się sukienka i pokazałam za dużo uda… nie był to mój cel, wręcz było mi głupio z tego powodu. Dlatego teraz będę wybierała jeszcze dłuższe sukienki.

To co jest na pewno ważne to buty. I nie mówię o tym, że powinny być czyste bo to oczywiste. Powinny być na pewno zadbane. U kobiet źle wypadają buty na płaskim obcasie, chyba, że bardzo pasują do stylizacji. Zachęcam do nałożenia obcasów chociaż miałyby być tylko na sam panel. Według mnie o wiele lepiej się wtedy kobieta prezentuje.

https://www.anitakijanka.pl/wp-content/uploads/2018/10/Panele-dyskusyjne-–-jak-wykorzystać-ich-potencjał

  1. Mowa ciała

Siedzisz na scenie, często słuchacze mają na wysokości oczu Twoje stopy. Zawsze bawi mnie kiedy słucham wystąpień i patrzę na to, co wypowiadający robią z nogami. Wyginają, nieraz w bardzo dziwnych kierunkach tak, że czasem przypominają kaczkę. Przekładają z nogi na nogę. Doskonale to rozumiem. Są skupieni na tym co inni mówią, zaraz sami będą się wypowiadać więc słuchając innych myślą co sami powiedzą. Do tego jeszcze nieraz dochodzi debata w obcym języku, więc zastanawiamy się jak to przedstawić itp.

Zachęcam jednak, żeby zwrócić na to uwagę i spróbować zacząć kontrolować to co robimy ze swoim ciałem w trakcie dyskusji.

Z boku, ktoś kto nas nie zna może nie zobaczyć super doświadczonego managera, a powywijaną w różne strony postać.

 

Portet kobiety w świecie nowych technologii – wnioski z raportu

Portet kobiety w świecie nowych technologii – wnioski z raportu

Wiosną tego roku wypuściliśmy raport 55 kobiet w świecie nowych technologii. Mamy już jesień i wiemy, że spełnił on swój cel: dziennikarze, którzy korzystają z niego jako źródło z pomysłami pod ciekawe tematy, a organizatorzy wydarzeń wyszukują prelegentki.

Dzisiejszy wpis będzie adresowany przede wszystkim do kobiet, które chcą świadomie kreować swój wizerunek. Zebrane tutaj sugestie są oparte w całości na obserwacji tego, jak nieraz wyglądała współpraca z niektórymi uczestniczkami naszego raportu.

Od razu zaznaczam, nie każda kobieta tak się zachowała. Jednak było ich sporo, co pozwala na pewno obserwację, że to nie jest przypadek. Są pewne wzorce zachowań i warto się im lepiej przyjrzeć. W naszym odczuciu da się je łatwo zmienić i wdrożyć w życie. Zapraszam do lektury.

  1.     Odpisuj na wiadomości

W raporcie znajdziecie 55 kobiet, ale w sumie skontaktowaliśmy się z ponad 90. Rozumiem, że nie każdy ma czas żeby przygotować odpowiedzi na pytania, które ktoś nam zadaje. Kilka razy dostaliśmy odpowiedź, że dana osoba ma dużo pracy/wakacje itp. i nie da rady przygotować materiałów.

Często dawaliśmy wtedy dodatkowy termin. Część osób powiedziało, że i tak nie da rady. I tutaj nikt się nie obrażał. Doskonale to rozumiemy i szanujemy.

Kiedy jednak ktoś tak po prostu nie odpisał, a widzieliśmy, że wiadomość była odczytana pozostawał niesmak.

Na szczęście mamy już epilog i pojawiają się osoby, które wstępnie miały obawy o efekty naszej pracy i nie odpisały na wiadomości. W końcu to był nasz pierwszy raport tego typu. Nie chciały podpisać się pod trend troszkę w tym czasie wymęczony przez media i wolały nie angażować się w możliwie ryzykowne przedsięwzięcie. Kiedy zobaczyły efekt naszej pracy i osoby, które są w raporcie, wyraziły chęć udziału w kolejnych edycjach.

Portet kobiety w świecie nowych technologi

  1.     Pilnuj terminów

Zwykle organizatorzy różnego rodzaju opracowań wyznaczają termin do kiedy proszą o dostarczenie treści. I my tak zrobiliśmy. Jednak niestety, mimo, że był on dość odległy nie udało się go dotrzymać sporej ilości osób. Przekładaliśmy, przypominaliśmy się. Chcieliśmy, żeby te osoby się pojawiły w naszym zestawieniu. Zależało nam na tym, by pokazać jak najwięcej kobiet, przedstawić ich różnorodność… dlatego czekaliśmy.

Gdyby termin powiązany był z eventem, innym wydarzeniem, któremu premiera naszego raportu miała towarzyszyć – nie moglibyśmy dłużej czekać.

Rada: Jeżeli masz podany termin, proszę trzymaj się go. Lub jeżeli wiesz, że nie dasz rady – napisz. Jak kilka osób zrobiło o czym pisałam w pkt.1.

  1.     Ty możesz zapomnieć, Internet nie zapomina

Kobiety do których pisaliśmy są wyjątkowe i błyskotliwe. Osobiście cieszę się, że mogę się nimi otaczać, czytać o ich dokonaniach i inspirować nimi.

To, co nas mocno zaskoczyło to to, że tak świadome kobiety nieraz zapominały, że treści, które wrzucają do sieci zostają w niej na zawsze. Szczegóły dalej…

Rada: Jak przekazujesz coś do raportów, opracowań miej pewność, że nie będziesz się ich wstydzić za parę lat.

  1.     Zdjęcie ma znaczenie

Każda z kobiet miała podesłać nam swoje zdjęcie, które potem wykorzystaliśmy do raportu i grafik do promocji samego wydania.

Znacząca część miała profesjonalne zdjęcia, w dobrej rozdzielczości. Wspaniale się na nie patrzyło i było można je potem wykorzystać w różnych formatach. Bywały jednak i takie, które podsyłały bardzo słabej jakości selfie z dzióbkiem.

Portet kobiety w świecie nowych technologi

Wtedy prosiliśmy o podesłanie innego. Może ktoś ma taki styl, jednak naszym celem było stworzenie solidnego opracowania, przedstawiającego kobiety w nowych technologiach. Zdjęcia z dzióbkiem można wrzucać na swój profil na Instagramie, nam zależało na profesjonalizmie.

Rada: Zainwestuj w profesjonalną sesję zdjęciową. Na pewno takie zdjęcia przydadzą się, nie tylko do raportów.

  1.     Profesjonalna nie znaczy poważna

Świat nowych technologii kojarzy się z luzem, swobodą i kolorowymi biurami. To z pewnością przekłada się też na język, w którym często mieszamy polsko-angielskie zwroty. I ja tak mówię!

Jednak to, co nas mocno uderzyło, to język odpowiedzi, który czasem pojawiał się w nadesłanych materiałach. „Wieczorami piszę kodzik”, „najbardziej w branży lubię swojego męża”, „kawka, lapik i do dzieła”… takich wypowiedzi można by mnożyć jeszcze wiele.

W codziennej rozmowie, na swoim profilu – proszę bardzo. Jednak kiedy od początku przedstawiamy cel naszego opracowania to takie odpowiedzi bardzo infantylizują styl wypowiedzi.

My chcieliśmy pokazać profesjonalne, świadome swojej pracy kobiety!

Przez to, zrobiliśmy korektę niektórych odpowiedzi, co jeszcze bardziej wydłużyło nam proces publikacji raportu. Uważam, że było warto. Oczywiście wszystkie zmiany musiały zostać zaakceptowane, co dodatkowo zajęło nam czas.

Rozumiem, że nieraz trudno o wypracowanie własnej granicy – gdzie kończy się profesjonalizm a zaczyna powaga, zbytnia sztywność – ale na pewno da się to zrobić.

Rada: Bądźcie konkretne, dumne i zadowolone z tego co robicie! To, że jesteście tam, gdzie jesteście wymagało od Was wielu lat pracy i edukacji. Nie wstydźcie się tego!

  1.     Twój życiorys jest ważny!

Każda z naszych uczestniczek miała podesłać również swoje bio. Tutaj nie bardzo mogliśmy cokolwiek zmieniać, ale mamy od razu sugestię. Napiszcie na wstępie czym się zajmujecie. Czasem Wasze obecne stanowisko czytelnik znajdzie dopiero w ostatnim zdaniu. W świecie,  w którym tak szybko chcemy dostać konkretne informacje, to może przeszkadzać. Popracujcie nad tym.

Co dalej:

Szykujemy kolejny raport! Powoli zbieramy pomysły, wnioski na przyszłość. Sami też mieliśmy sporo rzeczy do poprawy i na pewno raport “Kobiety w świecie nowych technologii w 2019 roku” będzie bardziej intrygujący.

Wiemy już na co zwrócić uwagę, jesteśmy pasjonatami komunikowania branży nowych technologii a szczególnie chcę byśmy wspierali kobiety. Chcę byśmy mówili o nich tak, było o nich coraz głośniej.

I tak na koniec warto brać udział w takich raportach, bo nigdy nie wiemy jak może o nas dowiedzieć się potencjalny klient, partner biznesowy czy pracownik. Ja sama bardzo się cieszę, że go przygotowaliśmy i wyczekuję kolejnego.

Kazbek i Elbrus – wspomnienia z mojej pierwszej wyprawy górskiej

Kazbek i Elbrus – wspomnienia z mojej pierwszej wyprawy górskiej

Celem na ten rok miał być Mont Blanc. Planowałam wyjazd z Polskim Związkiem Alpejskim. Na kilka dni przed tym, jak miałam zarezerwować miejsce, na Facebooku koleżanka napisała, że szuka chętnych na trekking na Kazbek i Elbrus… I tak zmieniły się moje plany.

To był mój pierwszy wyjazd górski tego typu. Namioty, jedzenie żywności liofilizowanej. Zastanawiałam się jak to będzie. Jak logistycznie uda mi się spakować cały sprzęt, a potem go nosić ze sobą. Oczywiście o kąpielach nawet nie myślałam, ale wizja mokrych chusteczek jako jedyny sposób na higienę osobistą też mnie jakoś nie przekonywała. W praktyce okazało się, że nie było tak strasznie. I chociaż przez 16 dni wyjazdu w sumie myłam się ze 3 razy, na takiej wysokości nasze ciało zupełnie inaczej się zachowuje.

Wszystko co miałam na ten wyjazd

Tutaj już spakowane

Podobno “świeżaków” w tym środowisku można poznać po tym, jak pytają się co z potrzebami fizjologicznymi. Jak to wygląda, kiedy idziemy wszyscy związani linami, masz uprząż na sobie, jest zimno, a wokół Ciebie tylko lodowiec i nie ma krzaczka by się schować. Teraz wiem, że tam to jest najmniejszy problem. I w sumie nic tak skutecznie grupy nie integruje, jak ludzkie potrzeby.

To był też mój pierwszy wyjazd od ośmiu lat na dłużej niż 6 dni, gdzie nie miałam dostępu do Internetu, a telefon miałam ustawiony na flying mode, tak by móc robić nim tylko zdjęcia. Zero smsów, social mediów, totalnie ja, góry i uczestnicy wyjazdu.

I już teraz wiem, że to było najlepsze co, mogło mnie spotkać. Pozbawiona bodźców mogłam cieszyć się tym wspaniałym doświadczeniem, widokami i ludźmi wokoło. Nie pamiętam kiedy wróciłam tak wypoczęta, zrelaksowana i szczęśliwa. Szczęśliwa, bo nagle zrozumiałam, że mam wszystko! Wszystko by być szczęśliwą, że otaczają mnie wyjątkowe osoby i wszystko jest na czas.

Gruzja, Kazbek – pierwsze podejście

Kazbek porównałabym do kobiety z PMS – zmienna, wymagająca i trudna do przewidzenia.

Kiedy przyjechaliśmy padało okrutnie! Zatrzymaliśmy się w hotelu w Kazbegii by następnego dnia wyruszyć na nasz pierwszy obóz „nad rzeką”. Zaklinałam rzeczywistość by rano obudziło nas słońce – i udało się! Poranek, piękne widoki, wspaniała trasa, rozmowy z nowopoznanymi osobami.

Rozmowy o górach. Naszym doświadczeniu, kondycji, tych zabawnych i groźniejszych wpadkach w górach.

Potem pierwsza noc w namiotach, szybkie śniadanie i idziemy już pod Meteo na wysokość 3650 m n.p.m. Część z nas zaczęła już brać wtedy duramid – lek, który ma nie dopuścić do choroby wysokościowej. Poranek, kiedy widzisz siebie w małym podręcznym lusterku spuchniętą jak ziemniak, to znak za mało piłaś dzień wcześniej (Na wysokościach picie dużej ilości wody jest konieczne, a duramit jeszcze to potęguje). Po drodze do Meteo przechodzimy przez lodowiec, gdzie gęsiego idziemy za naszą liderką Jadzią. I tak 23 osoby w sumie dawały niezłą gąsienicę.

W drodze do Meteo

Koło południa docieramy do Meteo, gdzie rozbijamy swoje namioty. Przestrzeń, z której pięknie widać Kaukaz i gruziński krajobraz. W sumie spędziliśmy tam 4 noce zdobywając aklimatyzacje, czekając na pogodę, rozmawiając, śmiejąc się prawie cały czas. Kiedy w nocy padało i mocno wiało, a namiot przytrzymywały nam kamienie by nie odleciał, zakrywałam się śpiworem i udawałam, że tego nie słyszę – zwykle pomagało. Od razu usypiałam.

Obóz pod Meteo

Z Asią, moją tent mate

Termin wyprawy o tyle mi też pasował, że przypadał na dzień moich urodzin. Lubię ten dzień spędzić inaczej każdego roku. W tym roku było naprawdę wyjątkowo.

Dzień wcześniej negocjowałam z jednym z gruzińskich przewodników, żeby przynieśli nam do Meteo wino i czacze na moje urodziny. Nie mówił po angielsku, ale mówił po rosyjsku… więc miałam okazję przypomnieć sobie to, czego uczyłam się w liceum i na studiach. Zawsze wierzę, że każda wiedza nam się kiedyś przyda, jak widać teraz okazała się wyjątkowo użyteczna 😉 Następnego dnia na koniach przyniesiono mi w sumie trzy litry pysznego czerwonego gruzińskiego wina (może to za sprawą wysokości, ale naprawdę bardzo nam smakowało)  i litr czaczy. Dostawa przyjechała na ok. 12, więc niewiele czekając zaczęłyśmy z Asią (moją towarzyszką namiotową, moją „tent mate”) świętowanie. I tak jedna, druga, trzecia osoba i finalnie w naszym dwuosobowym namiocie było nas ośmioro.

To był wyjątkowo rozśpiewany namiot i na całym polu wszyscy wiedzieli, że mam urodziny. Ok. 15/16 imprezę zakończyliśmy, bo w nocy planowaliśmy w końcu zdobyć nasz upragniony szczyt.

Rozpoczęły się przygotowania, rozmowy czy pogoda dopisze, co trzeba spakować i jak, by szybko się w nocy zebrać i wejść na górę, a warunki wcale nie zapowiadały się najlepiej…

Atak szczytowy

Zebranie o 1:00 rano i dyskusja, co robimy. Wiatr, deszcz a grupa naciska. Chcemy iść i spróbować. W końcu decyzją Karola (drugiego lidera) i Jadzi oraz gruzińskich przewodników mamy poczekać do 3:00 i wtedy spróbować. Ma się wszystko wyciszyć.

3:00 wszyscy zniecierpliwieni czekamy. W końcu kilka minut po zbieramy się. Ciemno, z czołówkami idziemy pełni emocji: stresu, adrenaliny, a ja przede wszystkim ciekawości.

Pogoda była dobra, ale grupa duża. Dość często przerwy, postoje, a po tym jak związaliśmy się linami w pewnym momencie, wszystko jeszcze bardziej się wydłuża. W międzyczasie wschód słońca i zimno.

A ja… no cóż… zaczynam nie czuć się zbyt dobrze. Generalnie zaczęłam mieć problemy jelitowe, co wcale nie było komfortowe. W końcu tuż przed wejściem na lodowiec, kiedy Karol pyta się czy ktoś chce wrócić odzywam się, że ja. Nie byłam w najlepszej formie, więc wolałam nie ryzykować. Rezygnuje też Kasia i Karol wraca z nami do Meteo.

Nie wiem kiedy się gorzej czułam, czy kiedy niezbyt dobrze było z moim zdrowiem czy teraz wycofując się… Pół godziny potem Karol zdzwania się przez telefon satelitarny z Jadzią, która dalej szła i mówi, że ze względu na pogorszenie pogody wszyscy zawracają. Z jednej strony było mi ich szkoda, a z drugiej poczułam troszkę ulgę… że nie będę jedyna z Kasią, która nie weszła.

Po nieudanym ataku szczytowym w zespole panuje okropna atmosfera. Pakujemy nasze rzeczy i wracamy do Kazbegii. Żal, złość, poczucie nie zrealizowanego celu czuć mocno. Wieczorem wychodzimy wszyscy na kolację i tam, ktoś zaczyna przebąkiwać, że gdyby tak szybko zdobyć Elbrus i wrócić na Kazbek? Wtedy wydawało się to nierealne, ale życie potrafi zaskakiwać!

Elbrus

Wstajemy rano, pakujemy się do busów i jedziemy do Rosji. Po drodze piękne widoki gór, krowy na mostach i ciąg dalszy historii o górach. W sumie to o niczym innym na takich wyjazdach się nie rozmawia… 😉

Niestety jedziemy o 4 osoby mniej, które z różnych powodów zrezygnowały z dalszego wyjazdu. Na miejscu dowiadujemy się, że wejście odbędzie się szybciej niż było wstępnie planowane.

Dojechaliśmy na miejsce w sobotę, atak szczytowy wstępnie planowany był z poniedziałku na wtorek. Teraz nasi liderzy powiedzieli nam, że wykorzystamy okno pogodowe jakie, było z niedzieli na poniedziałek. Miałam wrażenie, że negatywne emocje, które wisiały w powietrzu, nagle runęły na ziemię i rozpadły się na kawałki. Wszystkim od razu poprawił się humor.

Następnego dnia rano wjechaliśmy kolejką na wysokość 3850m n.p.m. i niedługo potem mieliśmy wejście akilmatyzacyjne do skał Pastuchowa (4800 m) i szybciutko powrót, bo w nocy atak szczytowy.

Wtedy podczas obiadu powiedziano nam, że jest opcja wjazdu ratrakiem w nocy do skał Pastuchowa po to, by uniknąć zimna i zwiększyć szanse na wejście. Ja po nieudanym wejściu na Kazbek miałam postawę minimalizować ryzyko nie wejścia na kolejną górę, więc od razu zgodziłam się.

Grupa podzieliła się na tych, którzy zdecydowali się wchodzić i tych, którzy wjeżdżają ratrakiem. Ta pierwsza wychodziła wcześniej, my mieliśmy ok.2h zapasu na podejściu przez to i mogliśmy ciut dłużej zostać w schronach.

Atak szczytowy

Elbrus to inna góra niż Kazbek. Teraz mogę napisać, że nudna. Po prostu idziesz pod górę na śniegu. Na początku mocno trawersujesz i to ciekawy widok, kiedy patrzysz na inne grupy idące po ciemku z czołówkami. Jest jednak bardzo zimna. Kiedy my na nią wchodziliśmy podobno było -24 stopnie i wiał wiatr ok. 40km/h.

Przerwa. Wygrzewamy się na słoneczku – mam na sobie sześć warstw ubrań

Ja miałam na sobie sześć warstw, które w zależności od tego czy byliśmy na słońcu czy w cieniu gór albo ubierałam, albo zdejmowałam.

Cała akcja szczytowa trwała ok. 6,5h w górę. Były momenty zastanawiałam się co ja właściwie robię. Po co mi to wszystko, to męczenie się, ale to standard. W górach nie ma miejsca na plany przejęcia władzy nad światem. Większość czasu pod górę liczyłam: 1,2,3… albo myślałam: lewa, prawa. Tak było łatwiej i szybciej mijał czas. Wolałam patrzeć na stopy osoby przede mną niż widzieć jak daleko jeszcze na szczyt. Po drodze na śniegu różne rzeczy można zobaczyć, ale o tym wolę nie pisać…

Kiedy chodzę pod górę nie lubię rozmawiać. Wolę się skupić na tym gdzie i jak postawić stopę, obserwować otoczenie.

Szczyt

Chyba już na zawsze zapamiętam słowa Piotrka: „No! W Europie wyżej się już nie da!”. Uczucie wspaniałe, a widoki piękne. Udało się i pogoda nam wyjątkowo mocno dopisała.

Kiedy teraz myślę o tym, to Elbrus nie był dla mnie tak trudną górą. Zejście jednak dało mi popalić. Nie spałam w nocy i byłam już zmęczona. Miałam dość. Na szczęście była też możliwość zjeżdżania na pośladkach, którą wykorzystałam. Od pewnego momentu trasa jest tak fajna, że można usiąść i zjechać – szkoda, że nie mieliśmy pewnie dobrze Wam znanego „jabłuszka”. Troszkę wytarłam spodnie, ale niech mają swoją historię!

Cała trasa w dół to był jeden cel: gorący prysznic w hotelu na dole! Szczęśliwi, super zadowoleni chcieliśmy jak najszybciej zjechać kolejką i wykąpać się. Wyobrażałam sobie te ciepłe strumienie wody na przemarzniętym ciele… Jednak życie znowu nas zaskoczyło. W całej miejscowości była awaria i przez najbliższe trzy dni miało nie być ciepłej wody!

Takie niespodzianki na pożegnanie Rosja nam dała. Asia (mój tent mate) załatwiła czajnik z hotelu, kilka osób gotowało wodę w jetboilach. I tak z prysznica została nam miska, w których się myliśmy.

Wieczorem, wrócił temat Kazbeka…

Podzieliliśmy się na osoby, które chcą spróbować jeszcze raz i te, które wracają do Kazbegii, a potem do Tibilisi, gdzie będą zwiedzać okolicę.

Ja zdecydowałam, że nie odpuszczę i spróbuję. W sumie było nas 9 osób, które postanowiły zrzucić się jeszcze raz na przewodnika i konie, które wniosą nasze rzeczy.

Kazbek po raz drugi

Wróciliśmy! Tym razem wejście pod Meteo „wciągnęliśmy nosem”. Po raz pierwszy doświadczyłam jaką energię i wydolność daje aklimatyzacja!

Jeden dzień na odsapnięcie i kolejnego dnia o 1:00 wyruszamy. Znowu ten sam początek, ta sama morena, te same emocje. Ja „zabezpieczona” stoperanem. Źle zrobiłam, że na fali radości otwarłam maila dzień wcześniej i przeczytałam czego nie powinnam przez co mocno mi się humor zespół, ale na szczęście mogłam liczyć na wsparcie członków wyprawy.

Z Olą na szczycie Kazbeka

Kazbek to bardzo ciekawa góra i ciekawa trasa. Po drodze z Meteo mamy morenę i spadające kamienie, lodowiec ze szczelinami. Jest dużo większa różnorodność, ale też niebezpieczeństwo. Tutaj idziemy związani linami, bo „Kazbek nie lubi singli” jak czytamy na ogłoszeniach w Meteo.

Zdobywamy szczyt nawet nie wiedząc kiedy. Mgła była tak duża, że niestety widoki ze szczytu możemy sobie tylko wygooglować. Mimo to satysfakcja level max! Za drugim razem, ale szczyt zdobyty.

A ja… znalazłam partnerów na kolejne wyjazdy. Bo jak się okazuje mocno się zgraliśmy i mamy apetyt na więcej wspólnych stoków.

KAZBEK I ELBRUS – WSPOMNIENIA Z MOJEJ PIERWSZEJ WYPRAWY GÓRSKIEJ

Nasz wspaniały team

Co wiem, że lubię w takich wyprawach?

Ludzi! Tam nikt nie mówi o pracy, bo każdy jest z innego środowiska. Liczy się tylko wspólny cel – zdobyć szczyt i miło spędzić czas. Wszyscy siebie wspieramy, pomagamy sobie i dzielimy co mamy.

Byłam na pierwszej komercyjnej wyprawie dla mnie i pewnie nie ostatniej. Wygodnie jest myśleć tylko o tym by iść, jeść i spać, prawie jak w dobrze znanej piosence…

Ta wyprawa dosłownie pokazała mi co często się słyszy. To nie szczyt czy też sam cel jest ważny, tylko droga jaka na niego prowadzi. Z wyjazdu chętniej wspominam czas spędzony z innymi niż tylko czubek góry. Na Kazbeku byliśmy bardzo krótko. Wiało, była mgła, chcieliśmy jak najszybciej z niego zejść. Elbrus, było pięknie, słonecznie. Obca cele osiągnięte, ale to, że je zdobyliśmy w tak fajnej atmosferze tylko podnosi zadowolenie. Gdybym miała cały wyjazd kamień w bucie, który mnie uwiera z pewnością wejście na szczyt nie dałoby mi tyle satysfakcji.

Dziękuję za zdjęcia: Oli, Mateuszowi, Robertowi. Wykorzystałam też kilka z profilu na Facebooku „Adventure24”